Скачать книгу

z kraju powołali Delegaturę Zagraniczną WiN. Był to więc twór krajowych konspiratorów, a nie emigrantów. Działał w pewnym sensie obok polskiego Londynu. Każdy z wysłanników WiN ruszał, aby nawiązać kontakt z polskimi władzami emigracyjnymi, choć – co istotne – nie z zadaniem podporządkowania się im. Jednak dzięki Maciołkowi WiN uzyskał pełne uznanie urzędującego na uchodźstwie prezydenta RP.

      Józef Maciołek był szefem Delegatury i jednym z jej najważniejszych organizatorów. Rozwinął współpracę z Departamentem Obrony USA i z CIA. W 1950 roku podpisał umowę z wywiadem amerykańskim, co umocniło stabilność finansową polskiego podziemia. Amerykanie dostarczali również sprzęt szpiegowski i dywersyjny. W zamian oczekiwali zaangażowania polskiego podziemia po wybuchu III wojny światowej. Dzięki niespożytej energii Józefa Maciołka powstały ekspozytury podziemia w Monachium, Paryżu, Sztokholmie, Brukseli, a także w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych.

      Pułkownik Maciołek tym samym stał się najważniejszym przebywającym poza krajem człowiekiem związanym z ruchem oporu w Polsce.

      Ale zanim do tego doszło, WiN w Polsce zagroził paraliż. Kiedy pod koniec 1947 roku wpadła IV Komenda, organizacja wydawała się niemal całkowicie zniszczona.

      Sytuację uratował człowiek, do którego Maciołek miał bezgraniczne zaufanie. Łączyły ich nie tylko więzy organizacyjne, ale też przyjacielskie i rodzinne. Chodzi o Stefana Sieńkę. Kolejną szkatułkę w tej opowieści.

      Matka Józefa Maciołka to Tekla z domu Sieńko. Stefan był podkomendnym Józefa od czasów Armii Krajowej. Maciołek, opuszczając kraj we wrześniu 1946 roku, powierzył Sieńce ważne zadanie – szefa siatki informacyjnej „Iskra”.

      Stefan Sieńko „Wiktor” tak jak Józef Maciołek działał w WiN od początku. Długo unikał aresztowania, aż wreszcie pod koniec 1947 roku wpadł. Mógł skończyć tak jak inni, zastrzelony w więziennej piwnicy po wyroku sądu kapturowego, zwanego „kiblowym”, bo aresztowanych prowadzono na rozprawę do toalety, a przed sądem zasiadali na kiblu. Albo – jeśli tak wolałaby władza – po procesie pokazowym, szeroko opisywanym w komunistycznej prasie, która piętnowała ludzi podziemia, przypisując im wojenną współpracę z hitlerowcami, a po wojnie mordowanie komunistów.

      Ale do Maciołka dotarła wiadomość, że Sieńce szczęśliwie udało się uciec, choć podczas pościgu został ranny. Najbliższym współpracownikom – tym, z którymi zdruzgotany odbudowywał WiN – „Wiktor” pokazywał nobilitującą bliznę. Od Wielkanocy 1948 roku ścigała go niemal cała bezpieka. WiN-owca szukały Wojewódzkie Urzędy Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie, Rzeszowie, Katowicach, Warszawie. W rozsyłanych listach gończych jawił się niemal jako wróg publiczny numer jeden.

      Stefan Sieńko pisał do Józefa Maciołka w przekazanej tajnym kanałem korespondencji: „Pomimo naprawdę ciężkich czasów, jakie ostatnio przeżyłem ja osobiście i wielu naszych znajomych, trzymamy się dobrze”. Czekał na wiadomość z Delegatury, bo każda informacja stamtąd napawała wiarą na lepsze następne dni. Kończył: „Ażeby zaspokoić wzajemną ciekawość wypadałoby się nam spotkać wkrótce, ale bądźmy pełni wzajemnego zaufania, w przyszłości na wszystko będzie czas”.

      Stefan Sieńko powoli ożywiał organizację. Z Polski płynął do Delegatury kolejny pokrzepiający meldunek: „W wytworzonej sytuacji postanowiliśmy przeprowadzić pewne przegrupowania w pozostałym zespole kierowniczym i przystąpić do normalnej pracy nad zmontowaniem nowego ośrodka kierowniczego”.

      Doniesienia te coraz bardziej cieszyły Maciołka. Organizacja, zniszczona aresztowaniami, odradzała się jak Polska w 1918 roku.

      Wreszcie i sam Sieńko ustabilizował swoją sytuację nie tylko organizacyjną, ale też prywatną. Ożenił się i spodziewali się z żoną dziecka. Józef Maciołek pisał żartobliwie do niego: „Dziękuję za pamięć i branie mię pod uwagę na chrzestnego. Miejmy nadzieję, że w przyszłości to mię nie ominie, jeżeli nie przy drugim, to powiedzmy przy piątym. Zależy to oczywiście od rozwoju sytuacji światowej z jednej strony, a z drugiej od tempa, jakie zastosujecie. Sądzę, że i w tej dziedzinie istnieją »normy i szlachetne współzawodnictwo«”.

      Z kraju docierały kolejne krzepiące informacje, a Józef Maciołek nie bez dumy przekazywał je amerykańskim sojusznikom: WiN w Polsce dysponuje sześciuset ludźmi z doświadczeniem w walce partyzanckiej; z tego dwustu to oficerowie. Szczególnie ważne dla organizacji były osoby, które nigdy nie ujawniły komunistom, że działały w podziemiu. Ani podczas wojny, ani już po niej. Dla nowej władzy byli więc ludźmi, którzy na drabinie podejrzeń ukryli się na najniższym szczeblu.

      W kraju rodziła się V Komenda. Nadano jej wówczas miano „Uniwersytetu”. Dwa równie ważne działy oznaczono kryptonimami związanymi także ze szkolnictwem wyższym. Obszar Centralny nazwano „Akademią”, a Białostocki – „Bursą”. Jakby ze studencką młodością wiązano nadzieje na pomyślną przyszłość.

      WiN informował Maciołka, że ewidencjonuje dostępną broń i remontuje dwanaście radiostacji. W pięciu województwach dysponuje bunkrami. W trzech miejscach, w których w przyszłości planowano koncentrację, gromadzi w magazynach medykamenty i środki opatrunkowe.

      Najważniejszym osiągnięciem było jednak wtopienie się w środowisko komunistów. Ludzie podziemia, nawet kosztem posądzeń o zaprzaństwo, pracowali na opinię oddanych ideologicznie nowej władzy i otrzymywali stanowiska w istotnych miejscach. Takich Konradów Wallenrodów przybywało z dnia na dzień.

      Stefan Sieńko pisał znowu do Józefa Maciołka: „Podświadomie wyczuwam, że nasza praca zaczyna się finalizować, i to staje się dla mnie, jak i mojego najbliższego otoczenia poważnym bodźcem do dalszego wysiłku.

      Marzę już o tej chwili, kiedy Bóg pozwoli nam się spotkać w wolnej ojczystej ziemi. Wam przede wszystkim życzę z całego serca doczekania się jak najszybciej tego momentu, bo zdaję sobie sprawę, że wśród obcych zaznajecie mniej chwili zadowolenia niż my tutaj – nazwijmy to – na pierwszej »linii frontu«”.

      Wszystko toczyło się po myśli Stefana Sieńki. Pod rozkazy V Komendy udawało się wciągać kolejne oddziały partyzanckie, działające do tej pory w samotności. Trafił do nich emisariusz, który skutecznie nakłaniał dowódców, aby podporządkowali się nowemu szefostwu WiN. Tym łącznikiem był „Artur”, który odegrał też inną ważną rolę – kuriera do Delegatury WiN.

      2

      „Artur” fatalnie się pomylił. Przez ciemność potęgowaną deszczem nie zorientował się, że choć idzie wzdłuż linii elektrycznej, to w przeciwną stronę.

      Na cały dzień zaszył się w jakiejś rozpadlinie.

      W nocy, która tym razem była jaśniejsza, znowu ruszył w drogę wzdłuż słupów trakcji elektrycznej, tym razem już we właściwym kierunku, w stronę miasteczka Ostritz.

      Dotarł tam koło drugiej w nocy. Do rana przeczekał w zaroślach. Potem znowu według instrukcji: w miasteczku przeskoczyć strumyk i polną drogą dojść do sklepu z szyldem „Eduard Bach”. To był jego pierwszy punkt kontaktowy.

      Musiał się bać. Kurier zdany jest na obcych ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkał. To oni przerzucają go z miejsca na miejsce, to oni organizują kwatery podczas tajnej operacji. Kurier ufa im tylko dlatego, że ktoś inny za nich ręczy. Jego życie wisi na tej cienkiej nici zaufania. Przyjaciel, gdy nocą schwyta go bezpieka, rano może już być wrogim agentem.

      Po dwóch dniach skradania się opłotkami „Artur” wszedł do niemieckiego sklepu w owej niewielkiej miejscowości Ostritz. Zrobił to jednak dopiero wtedy, gdy jakiś klient skończył zakupy. Przyjrzał się stojącemu za ladą szczupłemu, ciemnemu blondynowi o szarych oczach – nad lewym przebiegała blizna. Wszystko zgadzało się z opisem, który przed misją otrzymał od oficera V Komendy. Mężczyzną tym był Gerhard Wagner „Bach”, zwany przez „Artura”

Скачать книгу