Скачать книгу

służb.

      Dokument, który dostałem od Henryka Piecucha, choć kiedyś ściśle tajny, nie był suchą relacją o faktach. Wciąż mnie to zaskakiwało, że ubecy posługiwali się między sobą ideologicznymi zaklęciami. Wcześniej sądziłem, że ich materiały opisują tylko fakty. Tymczasem w otrzymanym omówieniu czytałem propagandowe stwierdzenia typu „antypolskie knowania wywiadu amerykańskiego”. O Józefie Maciołku napisano: „Dla mentalności tego imperialistycznego agenta i awanturnika” charakterystyczne było to, że chciał „utrzymać się za wszelką cenę jako wpływowa osoba przy żłobie amerykańskim”.

      Henryk Piecuch dał mi nie tylko dokument, ale też numer telefonu do bohatera swojej książki, czyli Władysława Pożogi.

      Zadzwoniłem:

      – Panie generale, chciałbym pomówić o operacji związanej z V Komendą.

      – Ja się już wyłączyłem. Skąd pan wie o operacji?

      – Z książki.

      – Wiele się zmieniło, ja się wyłączyłem.

      – Dlaczego? Kto był „Kosem”?

      Nie odpowiedział. Na emeryturze generałowi widocznie nie zależało już na rozgłosie.

      Chociaż w wywiadzie do książki Siedem rozmów…, opowiadając o operacji przeciw WiN, używał zaimka „my”, w rzeczywistości wydarzenia znał tylko z akt. Jego udział ograniczył się do aresztowania we Wrocławiu jednego WiN-owca. Pożoga był w jego willi sublokatorem.

      Sieńki „Wiktora” nigdy nie spotkał. Podejrzewałem jednak, że zetknął się z Kowalskim „Kosem”, choć nie chciał mi o tym powiedzieć. Może zależało mu właśnie na tym, abym się nie dowiedział, co stało się z tym człowiekiem.

      4

      Amerykański dwusilnikowy transportowiec o kolorze stalowym wleciał nad stalinowską Polskę na niespełna godzinę. Przekroczył granicę morską dokładnie o 22.53. Był 4 listopada 1952 roku.

      Samolot unosił się w powietrzu już nieco ponad dwie godziny. Cały czas śledził go radar z zachodnich Niemiec, a akcją dowodził amerykański generał. Maszyna wystartowała z okolic Frankfurtu nad Menem.

      Załoga składała się z sześciu Polaków w mundurach amerykańskich oficerów. Podczas lotu większość czasu przesiedzieli w kabinie razem z dwoma pilotami, odzianymi w podniszczone kombinezony. Jeden z członków załogi, najbardziej sympatyczny, zaciągał po lwowsku.

      Jednak nie załoga była najważniejsza na pokładzie, ale pasażerowie, których transportowała: Dionizy Sosnowski i Stefan Skrzyszowski. Kolejne szkatułki V Komendy, do których trzeba zajrzeć. Obie ukryte w tej o nazwie Józef Maciołek.

      Sosnowski i Skrzyszowski byli duchowymi następcami wojennych cichociemnych, szkolonych na Zachodzie polskich konspiratorów, których później zrzucano do okupowanego kraju.

      V Komenda potajemnie wyekspediowała ich z Polski na Zachód, a tam w tajnym ośrodku Delegatury przeszkolili ich polscy i niemieccy instruktorzy. Teraz wracali do kraju kontynuować robotę. Lecieli, żeby przekonać Amerykanów o potędze polskiego podziemia.

      Dionizy Sosnowski – wzrost 170 centymetrów, włosy ciemny blond, brwi ciemne, oczy piwne, nos długi, głowa mała, szyja długa. Brak blizn i znaków szczególnych. Przyzwyczajenia: pali papierosy. Kawaler. Przyszedł na świat 15 sierpnia 1929 roku.

      Dwudziestotrzyletni Sosnowski studiował na warszawskiej Akademii Medycznej i pracował jako wychowawca. W 1951 roku wytypowano go na Zlot Młodzieży w Berlinie. Marzenia miał podobne jak wielu Polaków – chciał uciec na Zachód. Ktoś z V Komendy nawiązał z nim kontakt i zaproponował przerzucenie z Polski przez zieloną granicę do Delegatury Zagranicznej WiN.

      Stefan Skrzyszowski – 166 centymetrów wzrostu, głowa okrągła, szyja krótka, włosy ciemny blond, oczy niebieskie, wschodni akcent, znaki szczególne: blizna na szyi z lewej strony. Urodził się 27 grudnia 1911 roku w Złoczowie w województwie tarnopolskim. Jego też do Delegatury wysłał człowiek z V Komendy.

      Skrzyszowski i Sosnowski poznali się w ośrodku szkoleniowym w Erzhausen koło Frankfurtu nad Menem.

      Samolot, którym teraz wracali do Polski, skradał się pokrętną, długą trasą, więc w kabinie, oprócz pasażerów, były trzy wielkie zasobniki z paliwem, każdy po cztery metry długości. Przy nich siedział mechanik na oko czterdziestoletni, wysoki blondyn z pociągłą, szczupłą twarzą.

      Przysypiali. Sosnowski dopiero drugi raz leciał samolotem. Wcześniej z Berlina do Frankfurtu nad Menem, niedługo po tym, jak przedostał się na Zachód. Wnętrze maszyny było puste – goła blacha. Bez żadnego uzbrojenia. Celowo, bo w przypadku wymuszenia lądowania przez myśliwce przechwytujące można by tłumaczyć, że samolot zabłąkał się w powietrzu.

      Załoga proponowała skoczkom kanapki i herbatę. Nie mieli jednak apetytu.

      Główną taktyką obrony samolotu była ucieczka. Dlatego właśnie zrzutowisko wyznaczono blisko wybrzeża. W razie zagrożenia samolot mógł salwować się odwrotem nad Bałtyk. Wcześniej ustalono, że gdyby maszynę odkryła komunistyczna obrona przeciwlotnicza, desantuje obu spadochroniarzy gdziekolwiek, choćby i na morze. W pogotowiu czekali ratownicy w Szwecji. Gotowe do startu były również myśliwce.

      Na wypadek najgorszego – pochwycenia przez bezpiekę po lądowaniu w Polsce – skoczków wyposażono w ampułki z trucizną. Płyn „L”, czyli ciekły kwas pruski, znajdował się w małej szklanej fiolce. Należało wsunąć ją do ust i przegryźć, jednocześnie zaciskając wargi. Zatrzymać oddech na tak długo, jak się uda. Po trzydziestu sekundach człowiek powinien stracić przytomność. Wkrótce potem umrzeć. „Jest spodziewane, że bólu nie będzie” – przewidywano, choć nie gwarantowano.

      Ostatnią noc przed lotem skoczkowie spędzili w Mannheim. Zakwaterowani zostali w czteropiętrowym domu z czerwonej cegły. Przywiózł ich mężczyzna używający imienia Józef – na oko dwudziestoparoletni blondyn o naturalnie kręconych włosach, szczupły, dobrze zbudowany. Nocował też z nimi Konrad, Amerykanin polskiego pochodzenia. Wysoki, również blondyn, opanowany. Jeździł wiśniowym chevroletem. To on był głównym opiekunem Skrzyszowskiego i Sosnowskiego.

      4 listopada 1952 roku przyjechał po nich amerykański oficer wywiadu „Peter”. Przywiózł rozkaz przerzutu do Polski. Spakowali się i pojechali na amerykańskie lotnisko w Wiesbaden.

      Po drodze dostali nowe ubrania, w które przebrali się na postoju. Drelichowe zielone spodnie, kurtki podobne do bluz wojskowych albo koszul noszonych przez Amerykanów. Guziki z gwiazdką w środku, ciemnozielone – na każdym rękawie po dwa, tak, że można go było zapiąć luźno albo mocno wokół ręki. Czapki z cienkiego drelichu, również zielone. Przebierali się zapewne po to, aby strażnicy na lotnisku nie zorientowali się, że przyjeżdżają cywile. Całą misję otaczała ścisła tajemnica.

      Na lotnisku w specjalnym magazynie wyekwipowano ich w rynsztunek na drogę. Dostali radiostacje, pistolety parabellum, pasy z zaszytą gotówką, fałszywe dokumenty. Stefan Skrzyszowski stał się Feliksem Zalewskim, Dionizy Sosnowski – Adamem Zagórskim, pracownikiem Ministerstwa Finansów. Obu przygotowano też karty urlopowe, zaświadczenia o zameldowaniu oraz świadectwa szczepienia przeciwko durowi brzusznemu.

      Tuż przed godziną dziewiętnastą wsiedli do samolotu. Jeszcze przed startem dopytywali, czy mogą zabrać amerykańskie papierosy. Uznano to za niewłaściwe – porzucone na zrzutowisku okurki mogłyby ich zdekonspirować.

      Zamierzano ich desantować już miesiąc wcześniej. Plany pokrzyżowały manewry floty bałtyckiej. Potem, 6 października 1952 roku, Skrzyszowski dotarł już samolotem nad Polskę, lotnicy jednak nie dostrzegli na ziemi sygnalizacji oznaczającej miejsce zrzutu.

      Tym razem wszystko poszło gładko. O godzinie 23.25 Skrzyszowski zobaczył na ziemi cztery zielone światła, które układały

Скачать книгу