Скачать книгу

używają bokserzy amatorzy, lub przypominać okrycia głowy bohaterów serialu Czterej pancerni i pies.

      Wyskoczyli z pokładu w okolicach Mzdowa i Podgór w województwie koszalińskim.

      Skakali przez boczny luk z wysokości dwustu pięćdziesięciu metrów. Sosnowski poślizgnął się na szmacie, choć położono ją po to, by dawała większe wsparcie, żeby nie fiknął kozła na pokładzie maszyny. Kiedy chwiał się na nogach przed otwartymi drzwiami, jego zasobnik ze sprzętem wyleciał na zewnątrz. Sosnowskiego wypchnął z samolotu – na jego zresztą prośbę – jeden z załogantów.

      W sumie jednak pierwsza część akcji przebiegła pomyślnie – skoczkowie znaleźli się na ziemi. Ale teraz groziło im nie tylko komunistyczne wojsko.

      Kiedy Dionizy Sosnowski wylądował ze swoim jasnozielonym spadochronem pokrytym ciemnozielonymi plamami maskującymi, z lasu wyszedł mu naprzeciwko mężczyzna w średnim wieku, o pociągłej twarzy, w czarnej jesionce i butach z cholewami. Skoczek przeżył chwilę wahania – nie wiedział, kim był ten człowiek. Komunistyczny Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW) rozpowiadał chłopom, że w workach ze zrzutów znajdują się pieniądze, złoto, a nawet, że same worki są cenne, bo zakopane w ziemi nie przypuszczają wilgoci. Chłopi więc wypatrywali amerykańskich samolotów i kradli dary niebios, kiedy tylko mogli.

      Na szczęście jednak ci, którzy powitali skoczków na dole, nie byli złodziejami. Czekali na nich ludzie, którzy przygotowali lądowisko. Przyjmujący wręczył Sosnowskiemu dokumenty na następne fałszywe nazwisko Dionizy Gałecki (podczas kolejnych etapów operacji dla bezpieczeństwa stosowano nowe fikcyjne personalia), legitymację służbową pracownika Centralnego Urzędu Skupu i Kontraktacji w Warszawie, kartę meldunkową, zaświadczenie wojskowe i dokument z miejsca pracy. Dał mu też czterysta złotych. Podobny komplet dostał Skrzyszowski.

      Po szczęśliwym lądowaniu odebrano od nich sprzęt: trzy radiostacje, broń, dolary. Brnęli lasem około godziny. Ich przewodnicy w sobie tylko znany sposób orientowali się co do kierunku, w jakim zmierzają. Sunęli bowiem chaszczami bez żadnej ścieżki czy drogi. Na skraju czekał kolejny mężczyzna, który Dionizego i Stefana zabrał na stację kolejową. Pojechali do Warszawy jednym pociągiem, ale w różnych wagonach. Rozlokowano ich też w dwóch oddzielnych melinach: w Radości i w Warszawie.

      W Warszawie Stefana Skrzyszowskiego podjął w imieniu V Komendy „Tadeusz”. Stefan opowiadał mu o pobycie na kursie. Ale niezbyt dokładnie. Potem usłyszał, że musi to wszystko powtórzyć jeszcze jednej osobie. Przypuszczał, że w Polsce na razie tylko go sprawdzają i obserwują. Od momentu lądowania cały czas czuł niepokój. Obawiał się, iż w każdej chwili może zostać aresztowany. W Monachium na szkoleniu powtarzano mu, że w Polsce co trzeci człowiek to współpracownik bezpieki, że Warszawa jest niezwykle groźna.

      Stefan więc niemal nie wychodził na ulice, czasami tylko po zakupy, a gotował sam w domu.

      Siedział już kilka dni w czterech ścianach, pilnie nasłuchując. Bał się każdego szmeru. Każdy odgłos mógł wieszczyć nadejście ubeków.

      Uświadomił sobie słabość przygotowanej w Monachium legendy. Gdyby go ktoś pytał, miał tłumaczyć, że przyjechał do pana Sodowskiego i szuka pracy w Warszawie.

      Brakowało mu jednak dokumentów. Przywiózł ze sobą książeczkę wojskową, kartę meldunkową, legitymację związków zawodowych, wyrobioną jeszcze przed ucieczką z kraju, i zaświadczenie, że 12 września zwolniono go z pracy w Zakładach Ceramiki Czerwonej w Krakowie. Po lądowaniu dostał też inne papiery. Ale żadnych nie był już pewny. Wyobraźnia, żerując na samotności, podpowiadała, że mogą zawierać jakieś błędy, które wychwyci pierwszy z brzegu patrol milicji.

      Monotonię życia w kryjówce ożywiały odwiedziny kolejnych ludzi, którzy wypytywali go o kurs w Niemczech. Ale nie rzucał się na nich z gradem słów, choć z radością otworzyłby się przed kimś i podzielił całą wiedzą. Był jednak nieufny. Jakby znalazł się w obcym kraju, a nie w swojej Polsce. Niby cały czas znajdował się pod opieką tych, którzy organizowali zrzutowisko i kwaterę, ale żadnego z nich wcześniej nie znał. Na wszystkie pytania odpowiadał więc zdawkowo.

      Większość czasu tkwił samotnie w warszawskiej kryjówce. Tak samo bezczynnie przesiedział wcześniej wiele tygodni na Zachodzie. Zapamiętał, że życie zaledwie się wtedy sączyło, dni były szare, chłodne i dżdżyste, a co najgorsze podobne jeden do drugiego – nie przynosiły żadnych zmian.

      A teraz znowu utknął w jakiejś monotonii. Właściwie większość jego kariery konspiratora to była pustka i samotność.

      Wreszcie jednak odetchnął z ulgą, pojawił się bowiem ktoś znajomy, komu można ufać! Skrzyszowski ucałował „Artura” na powitanie.

      To był pewnie dla Stefana najszczęśliwszy dzień po powrocie do Polski. Po wielkim napięciu nagle odnalazł spokój.

      Spotkali się ponad rok wcześniej na przyjęciu wigilijnym w Monachium, w Delegaturze Zagranicznej WiN. Drugi raz zaś na sylwestrze w siedzibie kursu szpiegowskiego. Szeregowi podkomendni Delegatury powitali „Artura” z honorami jako emisariusza z Polski. A Stefan niedługo po tych spotkaniach rozpoczął swój kurs dywersyjny.

      Gdyby nie „Artur”, Skrzyszowski nadal tonąłby w swoim otępieniu. Teraz jednak odżył. Kilka dni wcześniej zapowiedziano mu, że pojawi się nowy człowiek, któremu powinien dokładnie opowiedzieć o swojej misji. Skrzyszowski nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, gdy zobaczył „Artura”. Mało, że miał do czynienia z kimś mu znanym, to jeszcze otoczonym nimbem bohatera. Skrzyszowski był zwykłym żołnierzem, który pragnął walczyć z komunistami. Z commies, z komuchami, jak ich za granicą nazywano. A „Artur” to kurier najwyższego szczebla, pośredniczył pomiędzy szarżami – dowódcami podziemia w Polsce i tymi, którzy kierowali organizacją na Zachodzie.

      „Artur” zaczął niestety tak jak inni wcześniej. Polecił Skrzyszowskiemu opowiedzieć swój życiorys. Skrzyszowski spodziewał się, iż każdy jego kolejny krok zostanie sprawdzony, aby upewnić się, czy gdzieś nie pojawiają się luki wskazujące, że mogło go zwerbować UB. Opowiadał więc „Arturowi” o sobie. Ojciec Stefana Skrzyszowskiego był murarzem, a matka zajmowała się domem. Ojciec zmarł, gdy Stefan chodził jeszcze do szkoły powszechnej. Dlatego po jej ukończeniu Stefan od 1926 roku zarabiał na utrzymanie. Został pomocnikiem murarza, a potem maszynisty w elektrowni miejskiej. Rok później zapisał się do szkoły handlowej w Złoczowie. Po dwóch klasach, w 1931 roku, zapragnął pływać. Zgłosił się ochotniczo do Marynarki Wojennej. Ale marynarzem był tylko dwa tygodnie w jednostce w Świeciu, w którym stacjonowała Kadra Marynarki Wojennej. Z braku miejsc przeniesiono go do Lwowa, do 6 Batalionu Telegraficznego.

      Zwrot w jego życiu nastąpił pod koniec wojny. Skrzyszowskiego wcielono do wojska w sierpniu 1944 roku. Już 8 lutego 1945 roku zdezerterował ze swojej jednostki w Katowicach i piechotą uciekł do Rzeszowa. Tam odnalazł swojego znajomego, Pawła Stefanowskiego, który pracował w Służbie Ochrony Kolei. Żeby uniknąć aresztowania, Skrzyszowski potrzebował fałszywych dokumentów.

      Dzień później Stefanowski dał mu nowe papiery. Stefan Skrzyszowski stał się Janem Krukiem, mieszkańcem Rzeszowa. Na te personalia dostał odpis metryki oraz zaświadczenia z opieki społecznej i straży pożarnej. Za namową Stefanowskiego zgłosił się do pracy w Polskich Kolejach Państwowych. Zatrudniono go na stacji w Stargardzie.

      W październiku 1945 roku odwiedziła go nieznana kobieta. Przyszła z polecenia Pawła Stefanowskiego. Powiedziała, że dalej nie może używać papierów wystawionych na Jana Kruka, i przyniosła mu nowe dokumenty. To niezbyt jasny epizod w jego życiu – Skrzyszowski sam nie bardzo wiedział, dlaczego znów musiał zmienić tożsamość. Został Januszem Paterą. Kobieta kazała mu też zmienić miejsce zamieszkania.

      Stefan Skrzyszowski vel Janusz Patera wyjechał do Elbląga. Zatrudnił się w spółdzielni hodowlano-rolniczej jako szofer. Przepracował

Скачать книгу