Скачать книгу

pani, ja na panią nie krzyczę, ja chciałbym rozmawiać z aspirantem Chwedorczukiem.

      – !!!

      – Wiem, że go nie ma. Wiem, że jest zmęczony…

      – !!!

      – Ja też dzisiaj w nocy nie spałem…

      – !!!

      – Prawdę mówiąc, nie spałem od sierpnia.

      – !!?

      – Mówię, że znalazłem ciało, w sprawie którego pan aspirant Chwedorczuk prowadzi śledztwo…

      – !!?

      – W kostnicy miejskiej… znaczy… w Zakładzie Medycyny Sądowej, na Oczki…

      – …

      – Ma pani rację, nie ucieknie…

      – !!!

      – Ale może ktoś z kolegów albo przełożonych?

      – !!!

      – Jutro od siódmej?

      – !

      – Do usłyszenia – Krupski pożegnał się z telefonistką i wykorzystując, że tamta rozłączyła się, rzucił w mikrofon: – Głupia baba!

      Odłożył słuchawkę. Po chwili aparat zadzwonił. Po słuchawkę sięgnął gospodarz prosektorium, Kęsik.

      – !!!

      – To nie ja, to kolega, ale zwrócę mu uwagę, żeby szanował pracujące kobiety.

      – !!!

      Słuchawka została odłożona po raz kolejny.

      – Telefonistka prosiła, aby nie wyzywał pan jej koleżanek.

      – Daj pan spokój.

      – I pan niech da, poruczniku. Proszę wracać do domu. Jeszcze wódki?

      – Będzie pan tak uprzejmy. Dla wszystkich macie, czy tylko mnie traktujecie wyjątkowo?

      – Wyjątkowo wpuściliśmy pana bez niezaangażowanej emocjonalnie osoby towarzyszącej. Bez policjanta, patologa czy księdza. A to nie jest prawdziwa wódka, tylko przydziałowy spirytus do konserwacji narzędzi.

      – Całkiem smaczny, muszę przyznać. Mogę jeszcze skorzystać z telefonu? Do szefa chciałbym zadzwonić.

      – Proszę uprzejmie.

      Ta rozmowa telefoniczna była również nieudana. Szefa nie było, wyszedł już na obiad. Krupski zawiadomił więc jego sekretarkę, wielce srogą panią Jadwigę, o znalezieniu ciała Piotrka i o umówieniu się z policją na środowy poranek. Poprosił ją, aby szef poinformował o wydarzeniach kapitana Łukowskiego z pierwszego dywizjonu żandarmerii. Zapowiedział też, że wraca do domu się zdrzemnąć, ale będzie czekał na telefon.

      – Byłbym zapomniał, proszę pana – zwrócił się do kierownika prosektorium. – Gdzie i kiedy mój kolega został znaleziony. No i przez kogo?

      – Już panu mówię. – Kęsik po raz kolejny sięgnął po duży, oprawny zeszyt. – Wczoraj, o ósmej wieczorem przywiózł go przodownik Kowalczyk z komisariatu policji na Rakowcu. Znalazł zwłoki na rogu Grójeckiej i Pruszkowskiej.

      – Ciekawe…

      – Niemcy stoją na Opaczewskiej.

      – Nie siej pan defetyzmu. Nie jest tak źle, to my stoimy na Opaczewskiej. Niemcy stoją dwa przystanki dalej – odparł Krupski.

      – Na Pruszkowskiej?

      – Nie wiem, jaka tam jest ulica. Na Rakowcu. Mówiłem panu, że robi się ciekawie. No cóż, zostawię to do zbadania policji. Idę do domu. Muszę się przespać.

*

      Po wyjściu z kostnicy… z Zakładu Medycyny Sądowej… Krupski ruszył do domu. Po pięciu minutach dotarł do Polnej i pomaszerował wzdłuż ogrodzenia starych Wyścigów Konnych. Spacer do domu nie powinien zająć mu dłużej niż kwadrans. Od niedzieli – widział to przez swoje okno – na terenie Pola Mokotowskiego wycinano wszystkie wyższe drzewa. W pierwszych dniach wojny z dawnego lotniska startowały rozpoznawcze Karasie i myśliwskie Pezetele, w czasie oblężenia zaś obserwacyjne Lubliny i łącznikowe Erwudziaki. Teraz szykowano się pewnie do przyjmowania cięższych maszyn. I rzeczywiście: znad Ochoty dobiegł go szum silnika, czy nawet trzech silników, sądząc po widoku zbliżającego się srebrnego samolotu. Krupski znał go dobrze, leciał nim kilkakroć do Berlina. Pomyślał, że to całkiem rozsądny wybór, jeśli chce się korzystać z nieba, na którym panuje wróg. I całkiem rozsądny wybór sposobu lądowania. Oblegani Polacy strzelaliby do wszystkiego, co krąży nad miastem, nie zwracając uwagi na znaki rozpoznawcze. Oblegający stolicę Niemcy nie będą strzelać do samolotu z kilku przynajmniej powodów. Chyba – przeszło przez głowę Krupskiemu – że lądujący Ju-52 nie był własnością Lotu, a Lufthansy, czy nawet Luftwaffe. Wówczas można by się spodziewać rozmów pokojowych albo desantu powietrznego.

      Rozbawiła go ta myśl. Podniesiony na duchu widokiem lądującego samolotu, rozgrzany od środka wypitym alkoholem, Krupski nie zamierzał spać. W domu zrzucił mundur, a założył sweter i sportową marynarkę. Nie wziął parasola, jedynie wcisnął na głowę kapelusz. Zlekceważył kropiący od czasu do czasu deszcz. Rozgrzał się kieliszkiem koniaku i zbiegł po schodach, zastanawiając się, jak dotrzeć na plac Narutowicza. Wzdłuż Pola Mokotowskiego dotarłby w pół godziny, ale pod koniec szedłby chyba wzdłuż pierwszej linii obrony. Wsiadając do tramwaju na placu Unii i przesiadając się w Alejach, jechałby nieco dłużej. O kilka minut krótsza była przejażdżka wzdłuż ulicy 6 Sierpnia, ale kursy zdarzały się tam rzadziej niż w Jerozolimskich. Zresztą po dziewiątym września, gdy na tydzień zawieszono komunikację miejską w Warszawie, wróciły tam tylko dwie linie.

      Znów poszedł Polną i stanął na przystanku tramwajowym na Śniadeckich. Oczekiwanie na tramwaj zostało urozmaicone widokiem startującego z Pola Mokotowskich lotowskiego Junkersa. Widać, że godzina wystarczyła mu na wypakowanie ładunku, zatankowanie i wzięcie pasażerów oraz poczty. Tym razem samolot kierował się w stronę Śródmieścia, zapewnił więc przechodniom darmowe widowisko. Polskich przeciwlotników nie poniosły nerwy i nie odezwało się żadne działo. „Pewnie ich ostrzegli” – pomyślał Krupski. „Ale co z karabinami maszynowymi, których jest pełno, a ich obsługa to nerwusy?”. Na szczęście, żaden z nich nie strzelał, przynajmniej dopóki Junkers był nad miastem. Samolot zakręcił nad Powiślem w prawo i kontynuując manewr, nabierał wysokości. Gdy po kilku minutach znów był niemal nad lotniskiem, wyrównał lot i poleciał prosto na południowy wschód, wybierając trasę wzdłuż Wisły.

      Tuż po zakończeniu tego podnoszącego na duchu widowiska przyjechał tramwaj siedemnastka, jadący prosto na plac Narutowicza. Przejażdżka ulicami 6 Sierpnia i Filtrową należała przed wojną do Karola ulubionych. Rozpoczynała się od dwóch gwarnych instytucji położonych po obu stronach ulicy – toru wyścigów konnych i gmachu Politechniki. Później trasa wiodła w poprzek nowej alei Niepodległości: gdy spojrzało się w lewo, oko spoczywało na zieleni Pola Mokotowskiego, a gdy w prawo – widziało się najnowocześniejsze biurowce Warszawy. Następnie straszył dość ponury odcinek, jednak zaraz tramwaj wyjeżdżał wprost na Filtry, zakręcał w lewo, a potem w prawo i jechał ulicą Filtrową wzdłuż muru wodociągów. Południowa pierzeja ulicy rozpoczynała się od mocnego akcentu – urzędu wojewódzkiego. Potem następowała subtelna mieszanka domków, willi i coraz większych kamienic, zakończona zielenią niedawno wyregulowanego początku alei Wielkopolskiej. Wreszcie – tuż przed placem Narutowicza – wyrastały najbardziej ozdobne budynki kolonii Lubeckiego i Staszica.

      Tuż przed wojną modna była w towarzystwie powieść, której autor – zdaniem Karola – miał kompleksy związane z tą dzielnicą.

Скачать книгу