Скачать книгу

przypadkach… Tak jest, w porządku. We wszystkich przypadkach… Pan się myli… Drugie piętro?… To wykręty… Nie o mnie chodzi, ale o szanowną panią… Płacić… Mam czarną kawę…

      W półśnie zaczął się sprzeczać z jakimś domniemanym nieprzyjacielem, który odmawiał mu rzekomo prawa do siedzenia przy oknie w restauracji. Potem zaczął dorożkę uważać za pociąg, wychylał się i wykrzykiwał po czesku i po niemiecku na całą ulicę:

      – Nymburg! Przesiadać się!

      Szwejk pociągnął go ku sobie, a feldkurat, zapomniawszy o pociągu, zaczął z kolei naśladować różne głosy zwierząt. Najdłużej naśladował koguta, a jego zwycięskie kukuryku słychać było w całej okolicy.

      Był w ogóle bardzo ruchliwy i niespokojny, usiłował wypaść z dorożki, wyzywając mijanych przechodniów od uliczników. Potem wyrzucił z dorożki chustkę do nosa i krzyczał, że trzeba stanąć, bo zgubił swoje toboły. Wreszcie zaczął opowiadać:

      – W Budziejowicach był sobie jeden dobosz. Ożenił się. Po roku umarł. Czy to nie świetna anegdotka? – Wybuchnął śmiechem.

      Przez cały ten czas Szwejk był dla kapelana surowy i bezwzględny.

      Ilekroć kapelan usiłował spłatać jakiegoś figla, jak na przykład wypaść z dorożki, rozedrzeć siedzenie, Szwejk dawał mu sójkę w bok, co kapelan przyjmował z zupełną obojętnością.

      Tylko raz spróbował zbuntować się i wyskoczyć z dorożki, oświadczając, że dalej nie pojedzie, bo wie, że zamiast do Budziejowic, jadą do Podmokli. W ciągu minuty Szwejk zlikwidował ten bunt całkowicie i zmusił feldkurata, aby siedział przyzwoicie, a jednocześnie pilnował, aby pijany nie usnął. Napominał go też delikatnie:

      – Nie śpij, ty zdechlaku!

      Feldkurat popadł nagle w melancholię i ze łzami w oczach jął wypytywać Szwejka, czy miał matkę.

      – Ja, ludzie kochani, jestem na tym świecie sam! – pokrzykiwał żałośnie. – Ulitujcie się nade mną!

      – Nie rób mi wstydu – napominał go Szwejk. – Przestań wyrabiać takie rzeczy, bo ludzie powiedzą, żeś się zalał.

      – Ja nic nie piłem, kolego – odpowiedział kapelan. – Jestem całkiem trzeźwy.

      Nagle zerwał się i zasalutował:

      – Ich melde gehorsam, Herr Oberst, ich bin besoffen. Jestem prosię – powtarzał dziesięć razy z rzędu ze szczerą, rozpaczliwą beznadziejnością.

      A zwracając się do Szwejka prosił i żebrał natrętnie:

      – Wyrzućcie mnie z samochodu. Dlaczego wieziecie mnie z sobą?

      Po chwili usiadł i mruczał pod nosem:

      Hej, miesiączku miły, czemuś taki smutny?

      – Czy pan kapitan wierzy w nieśmiertelność duszy? Czy koń może się dostać do nieba?

      Zaczął śmiać się na cały głos, ale po chwili posmutniał znowu i apatycznie spoglądał na Szwejka, mówiąc do niego:

      – Pan pozwoli, ale ja pana już gdzieś widziałem. Czy nie był pan w Wiedniu? Pamiętam pana z seminarium.

      Przez chwilę bawiło go skandowanie wierszy łacińskich:

      Aurea prima sata est aetas, quae vindice nullo.

      – Dalej nie umiem! – rzekł. – Wyrzućcie mnie na ulicę. Dlaczego nie chcecie mnie wyrzucić? Chcę upaść na nos – oświadczył kategorycznie. – Panie – prosił głosem błagalnym – przyjacielu drogi, daj w łeb.

      – Raz czy kilka razy? – pytał Szwejk. – Dwa razy? Służę…

      Feldkurat liczył głośno szturchańce i uśmiechał się błogo.

      – To bardzo przyjemne – rzekł. – To zdrowo na żołądek, bo poprawia trawienie. Proszę mi dać w pysk.

      – Serdecznie dziękuję! – zawołał, gdy Szwejk szybko uczynił zadość jego życzeniu. – Jestem zupełnie zadowolony. Proszę pana, niech pan rozedrze moją kamizelkę.

      Wyrażał najróżniejsze życzenia. Życzył sobie, aby mu Szwejk wykręcił nogę, aby go przydusił troszeczkę, aby mu obciął paznokcie, wybił przednie zęby.

      Budziło się w nim pragnienie męczeństwa, więc domagał się od Szwejka, aby mu urwał głowę i rzucił ją do Wełtawy.

      – Byłoby mi ładnie w gwiazdkach dokoła głowy. Przydałoby mi się ich dziesięć.

      Potem zaczął mówić o wyścigach i szybko przeszedł do baletu, ale nie zatrzymał się przy nim zbyt długo.

      – Czy tańczy pan czardasza? – pytał Szwejka. – A zna pan taniec niedźwiedzia? O, tak…

      Chciał podskoczyć, ale zwalił się na Szwejka, który najpierw zboksował go, a potem ułożył na siedzeniu.

      – Ja czegoś chcę! – krzyczał feldkurat. – Ale sam nie wiem czego. Może pan wie lepiej ode mnie? – Zwiesił głowę zupełnie zrezygnowany.

      – Co mi zresztą do tego, czego chcę – rzekł poważnie. – I panu też nic do tego. Ja pana nie znam. Jak pan śmie spoglądać na mnie tak impertynencko? Zna się pan na fechtunku?

      Przez chwilę był bardzo zaczepny i próbował zepchnąć Szwejka z siedzenia. Potem zaś, gdy Szwejk go uspokoił, bez wahania dając mu odczuć swoją przewagę fizyczną, feldkurat zapytał go:

      – Czy dziś poniedziałek, czy piątek?

      Zaciekawiało go też, czy to grudzień, czy czerwiec, przy czym wykazywał wielkie zdolności w zadawaniu przeróżnych pytań:

      – Czy pan żonaty? Czy lubi pan ser Gorgonzola? Czy ma pan w domu pluskwy? Jak się panu powodzi? Czy pies pański miał nosaciznę?

      Stał się bardzo rozmowny. Opowiadał, że winien jest szewcowi za buty do jazdy konnej, pejcz i siodło, że przed laty miał rzeżączkę i leczył ją hipermanganem.

      – O niczym innym nie było można nawet myśleć – rzekł czkając. – Być może, iż wydaje się to panu dość przykre, ale niech pan… ech, ech, sam powie, co ja mam robić? Musi mi pan wybaczyć.

      Autoterm – rozwodził się dalej, zapomniawszy, o czym mówił przed chwilą – to takie naczynie, które utrzymuje napoje i pokarmy w stanie ciepłym. A co pan sądzi, panie kolego, która gra jest sprawiedliwsza: ferbel czy oko?

      Ja cię naprawdę już gdzieś widziałem! – zawołał próbując objąć Szwejka i ucałować go zaślinionymi ustami. – Chodziliśmy razem do szkoły.

      Ty poczciwcze zacny – wywodził tkliwie, głaszcząc swoją nogę – jakeś ty podrósł od czasu, gdy widziałem cię po raz ostatni. Zapominam o wszystkich udrękach z samej uciechy, że cię widzę.

      Opanował go nastrój poetyczny, więc zaczął mówić o powrocie do blasków słonecznych, zadowolonych twarzy i gorących serc.

      Potem ukląkł i zaczął odmawiać Zdrowaś Mario, śmiejąc się przy tym na całe gardło.

      Gdy konie stanęły przed jego domem, było bardzo trudno wyciągnąć go z dorożki.

      – Jeszcze nie jesteśmy na miejscu! – krzyczał. – Ratujcie! Porywają mnie! Ja chcę jechać dalej!

      Wreszcie został dosłownie wyciągnięty z dorożki, jak gotowany ślimak z muszli. Przez chwilę zdawało się, że go rozerwą, bo nogi zaplątały mu się pod siedzeniem.

      – Rozerwiecie mnie, panowie! – wołał ze śmiechem,

Скачать книгу