Скачать книгу

nosił jakiś grubas o głowę wyższy od Szwejka.

      W spodniach, które miał na sobie, zmieściłoby się jeszcze trzech Szwejków. Olbrzymie fałdy od nóg aż do piersi – bo aż do piersi sięgały spodnie – budziły w przechodniach mimowolny podziw. Ogromna bluza z łatami na łokciach, zasmolona i brudna, powiewała na Szwejku jak na jakimś straszydle. Spodnie wisiały na nim jak szarawary na klownie w cyrku. Czapka wojskowa, którą w garnizonie też mu zamienili, opadała na uszy. Na uśmiechy przechodniów odpowiadał Szwejk miękkim uśmiechem, ciepłem i tkliwością swoich poczciwych oczu.

      Tak wędrowali ku dzielnicy karlińskiej, gdzie mieszkał kapelan.

      Pierwszy odezwał się do Szwejka mały grubas. Znajdowali się akurat na Małej Stranie i szli cienistą aleją.

      – Skąd pochodzisz? – zapytał mały grubas.

      – Z Pragi.

      – Nie uciekniesz nam?

      Do rozmowy przyłączył się wysoki, chudy. Osobliwe to i ciekawe zjawisko, że podczas gdy małe grubasy bywają przeważnie poczciwcami i optymistami, ludzie chudzi i wysocy wręcz przeciwnie – są sceptykami.

      I dlatego wysoki chudziak rzekł do małego grubasa:

      – Gdyby mógł, toby uciekł.

      – Po co miałby uciekać – ozwał się grubasek. – Jest przecie na wolności, bo z garnizonu został zwolniony. Niosę właśnie papiery.

      – A co jest w tych papierach? – pytał chudziak.

      – Tego nie wiem.

      – Widzisz. Nie wiesz, a gadasz.

      Przez Most Karola szli w głębokim milczeniu. Na ulicy Karola odezwał się znowu mały grubas do Szwejka:

      – Czy nie wiesz, po co cię prowadzimy do kapelana?

      – Do spowiedzi – rzucił Szwejk od niechcenia. – Jutro będą mnie wieszali. To się zawsze tak robi i to się nazywa pociecha duchowa.

      – A za co cię będą niby tego… – ostrożnie pytał chudziak, podczas gdy mały grubas ze współczuciem spoglądał na Szwejka.

      Obaj byli rzemieślnikami z prowincji, ojcami rodzin.

      – Nie wiem – odpowiedział Szwejk uśmiechając się poczciwie. – Ja o niczym nie wiem. Widać taki już los.

      – Urodziłeś się widać pod nieszczęśliwą planetą – tonem znawcy i ze współczuciem zawyrokował grubasek. – U nas w Jasennej koło Josefova jeszcze w pruską wojnę też jednego tak samo powiesili. Przyszli po niego, nic mu nie powiedzieli i w Josefovie go powiesili.

      – Myślę, że tak sobie bez przyczyny człowieka nie wieszają – rzekł sceptycznie chudziak. – Jakaś przyczyna musi być, żeby były powody i dowody.

      – Jak nie ma wojny – rzekł Szwejk – to potrzebne są dowody, ale jak jest wojna, to się jednego człowieka nie liczy. Czy ma paść na froncie, czy ma zostać powieszony w domu, to wszystko jedno. Co ma wisieć, nie utonie.

      – Słuchaj no, bratku, czyś ty aby nie z politycznych? – zapytał chudeusz. Z tonu jego pytania można było wnioskować, że zaczyna dla Szwejka nabierać sympatii.

      – Jestem nawet bardzo polityczny – uśmiechnął się Szwejk.

      – Czyś ty czasem nie narodowy socjalista?

      Mały grubasek zaczynał teraz mieć się na baczności i zabrał głos.

      – Co nam do tego – rzekł. – Wszędzie pełno ludzi i patrzą na nas. Żeby można było przynajmniej zdjąć bagnety w jakiejś bramie, to byśmy nie zwracali na siebie takiej uwagi. Nie uciekniesz nam? Mielibyśmy za to. Dobrze mówię, Antoś? – zwrócił się do chudziaka, który szeptem odpowiedział:

      – Bagnety zdjąć można. Przecież to swój człowiek.

      Przestał być sceptykiem, a duszę jego napełniło współczucie dla Szwejka. Szukali więc sposobnej bramy, żeby zdjąć bagnety, a grubas pozwolił Szwejkowi iść obok siebie.

      – Popaliłbyś, co? – zapytał. – Czy też ci… – Chciał zapytać: czy też ci dadzą popalić, zanim cię powieszą? Ale nie dokończył pytania czując, że byłby to nietakt.

      Wszyscy zapalili papierosy, a towarzysze Szwejka zaczęli mu opowiadać o swoich rodzinach, mieszkających w okolicach Hradca Królowej, o żonach, dzieciach, o kawałku ziemi, o krowie.

      – Pić mi się chce – rzekł Szwejk.

      Chudziak i grubas spojrzeli po sobie.

      – Można by tu gdzieś wstąpić na jednego – rzekł mały wiedząc, że duży nie będzie oponował. – Ale trzeba wstąpić gdzieś na ustroniu.

      – Chodźmy do „Kuklika” – zaproponował Szwejk. – Karabiny postawicie w kuchni, gospodarz Serabona jest Sokołem, więc bać się nie trzeba.

      Grają tam na skrzypcach i na harmonii – namawiał Szwejk dalej – przesiadują tam uczynne dziewczynki i inne dobre towarzystwo, którego nie puszczają do „reprezentaku”.

      Chudziak i tłuścioch spojrzeli po sobie jeszcze raz, po czym chudziak rzekł:

      – No to chodźmy. Do Karlina jeszcze daleko.

      W drodze do szynku Szwejk opowiadał im różne anegdoty, więc w dobrym nastroju wstąpili do „Kuklika” i zrobili tak, jak im Szwejk radził. Karabiny schowali w kuchni i weszli do szynku, gdzie skrzypce i harmonia napełniały izbę dźwiękami ulubionej piosenki:

      Na Pankovcu, na tym pagóreczku,

      Jest alejka ładna i cienista…

      Jakaś panienka, siedząca na kolanach sfatygowanego młodzieńca o włosach gładko zaczesanych, śpiewała głosem ochrypłym:

      Miałem dziewczynę jak malinę,

      Inny mi ją wziął…

      Przy jednym ze stołów spał pijany sprzedawca sardynek. Co chwila budził się, walił pięścią w stół i mruczał: – Nie można! – po czym spał dalej. Za bilardem pod lustrem siedziały trzy inne panienki i wołały na jakiegoś konduktora kolejowego:

      – Panie kawalerze, zafunduj nam wermutu!

      Koło muzykantów toczyła się sprzeczka o jakąś Marzenę, którą wczoraj zagarnęła policja. Jeden widział to na własne oczy, drugi twierdził, że szła tylko z jakimś żołnierzem na nocleg do hotelu, do Valszów.

      Przy samych drzwiach siedział żołnierz z kilku cywilami i opowiadał im o tym, jak został raniony w Serbii. Rękę miał obandażowaną, a w kieszeniach pełno papierosów, którymi go obdarowano. Mówił, że już nie może pić, ale jeden z towarzystwa, łysy dziadek, zachęcał go bezustannie:

      – Pij, bracie żołnierzyku, kto wie, czy się jeszcze kiedy spotkamy… Może chcesz, żeby ci kazać coś zagrać. Lubisz piosenkę o sierotce?

      Była to ulubiona piosenka łysego dziadka i po chwili skrzypce i harmonia kwiliły żałośnie, a dziadek z oczyma pełnymi łez śpiewał drżącym głosem:

      Gdy już rozum miało,

      O matkę pytało,

      O matkę pytało…

      Z drugiego końca stołu ozwał się głos:

      – Dajcie no spokój i każcie się wypchać albo się powieście. Do diabła z sierotką!

      A wyciągając ostatni atut przeciw piosence o sierotce, towarzystwo z drugiego stołu zaczęło śpiewać:

      Rozstanie,

Скачать книгу