Скачать книгу

Uwa­żam, że wszyst­kie teo­rie są po­dej­rza­ne, że naj­lep­sze za­sa­dy mogą wy­ma­gać mo­dy­fi­ka­cji, a wręcz, że wy­mo­gi ży­cia po­tra­fią nie­raz ob­ró­cić je w proch, i że z tej ra­cji czło­wiek musi od­na­leźć wła­sny kom­pas mo­ral­ny i iść przez świat z na­dzie­ją, iż kom­pas ten po­pro­wa­dzi go wła­ści­wie. Wiem, że mam wie­le obo­wiąz­ków, ale ża­den z nich nie jest waż­niej­szy od tego: by trwać, jak mówi He­min­gway, i do­koń­czyć dzie­ła3.

      Pra­gnę być uczci­wym czło­wie­kiem i do­brym pi­sa­rzem.

       CZĘŚĆ PIERW­SZA

       Po­wieść pro­te­stu dla każ­de­go

      W Cha­cie wuja Toma, po­wie­ści, któ­ra sta­ła się ka­mie­niem wę­giel­nym ame­ry­kań­skiej fik­cji li­te­rac­kiej pro­te­stu spo­łecz­ne­go, Sa­int Cla­re, do­bro­tli­wy wła­ści­ciel nie­wol­ni­ków, dzie­li się z oka­zu­ją­cą mu chłod­ną dez­apro­ba­tę jan­ke­ską ku­zyn­ką, pan­ną Ofe­lią, taką mia­no­wi­cie uwa­gą, że czar­ni zo­sta­li od­da­ni na za­tra­tę dia­błu dla po­żyt­ku bia­łych na tym świe­cie – jed­na­ko­woż w przy­szłym, do­da­je w za­my­śle­niu, role mogą się od­wró­cić1. Re­ak­cja miss Ofe­lii jest co naj­mniej żar­li­wie pra­wo­myśl­na: „Ależ to czy­sta okrop­ność! – wy­krzy­ku­je. – Po­win­ni­ście się wsty­dzić!”.

      Przez pan­nę Ofe­lię prze­ma­wia, jak wol­no nam przy­pusz­czać, sama au­tor­ka – jej okrzyk to cały mo­rał, schlud­nie opra­wio­ny i nie­zno­szą­cy sprze­ci­wu, jak owe po­ucza­ją­ce mot­ta przy­wie­szo­ne nie­raz na ścia­nach w ume­blo­wa­nych apar­ta­men­tach pod wy­na­jem. I po­dob­nie jak te mot­ta, na wi­dok któ­rych nie spo­sób się nie żach­nąć – wi­dzi się w nich bo­wiem ra­żą­cą, nie­mal nie­przy­zwo­itą gład­kość – ona i Sa­int Cla­re są śmier­tel­nie po­waż­ni. Żad­ne z nich nie po­da­je w wąt­pli­wość śre­dnio­wiecz­nej mo­ral­no­ści, z któ­rej ich dia­log wy­ra­sta: czar­ny, bia­ły, dia­beł, przy­szły świat – opo­zy­cje lo­ku­ją­ce się mię­dzy wy­so­ko­ścią nie­bios a mo­rzem pło­mie­ni – były dla nich rów­nie rze­czy­wi­ste jak, nie­wąt­pli­wie, dla ich twór­czy­ni. Gar­dzi­li ciem­no­ścią i bali się jej, z ca­łej siły dą­ży­li do świa­tła, a roz­pa­try­wa­ny z tej per­spek­ty­wy okrzyk pan­ny Ofe­lii, tak jak i po­wieść pani Sto­we, zy­sku­je ja­skra­wy, nie­mal­że ra­żą­cy wy­dźwięk, któ­ry przy­po­mi­na blask ognia po­chła­nia­ją­ce­go cza­row­ni­cę. Ce­cha ta ude­rza jesz­cze bar­dziej w lek­tu­rze po­wie­ści po­świę­co­nych uci­sko­wi Mu­rzy­nów, na­pi­sa­nych w na­szej wła­snej, bar­dziej oświe­co­nej do­bie, z któ­rych wszyst­kie mó­wią tyl­ko: „Ależ to czy­sta okrop­ność! Po­win­ni­ście się wsty­dzić!”. (Po­miń­my na chwi­lę te po­wie­ści o uci­sku, któ­rych au­to­ra­mi są Mu­rzy­ni, a któ­re do­pi­su­ją tyl­ko wście­kłe, nie­le­d­wie pa­ra­no­icz­ne post­scrip­tum do tej kon­sta­ta­cji i w rze­czy­wi­sto­ści wzmac­nia­ją – co mam na­dzie­ję po­ka­zać – za­sa­dy, któ­re uru­cha­mia­ją po­tę­pia­ną przez nie opre­sję).

      Cha­ta wuja Toma to bar­dzo zła po­wieść, któ­rą pod wzglę­dem cno­tli­we­go sen­ty­men­ta­li­zmu pod­szy­te­go sa­mo­za­do­wo­le­niem wie­le łą­czy z Ma­ły­mi ko­biet­ka­mi. Sen­ty­men­ta­lizm, owo osten­ta­cyj­ne de­mon­stro­wa­nie skraj­nych i nie­au­ten­tycz­nych emo­cji, jest ozna­ką nie­szcze­ro­ści, nie­zdol­no­ści do od­czu­wa­nia; mo­kre oczy sen­ty­men­ta­li­sty zdra­dza­ją jego nie­chęć wo­bec do­świad­cze­nia, jego strach przed ży­ciem, jego obo­jęt­ne ser­ce; a tym sa­mym sen­ty­men­ta­lizm za­wsze jest prze­ja­wem ukry­te­go i agre­syw­ne­go be­stial­stwa, ma­ską okru­cień­stwa. Cha­ta wuja Toma – tak jak i jej licz­ne cy­nicz­ne na­stęp­czy­nie – sta­no­wi ka­ta­log prze­mo­cy. Tłu­ma­czy się to na­tu­rą te­ma­tu, o któ­rym pi­sze pani Sto­we, jej chwa­leb­ną de­ter­mi­na­cją, by nie cof­nąć się przed ni­czym w opi­sie kom­plet­ne­go ob­ra­zu; wy­tłu­ma­cze­nie to prze­sta­je wy­star­czać tyl­ko, je­że­li ze­chce­my się za­trzy­mać i za­py­tać, czy przed­sta­wio­ny przez pi­sar­kę ob­raz aby na pew­no jest kom­plet­ny, a tak­że ja­kie ogra­ni­cze­nie czy nie­do­sta­tek po­strze­ga­nia ka­za­ły jej w aż ta­kim stop­niu po­le­gać na opi­sie bru­tal­no­ści – nie­uza­sad­nio­nej, bez­sen­sow­nej – oraz po­zo­sta­wić nie­zau­wa­żo­ne i bez od­po­wie­dzi je­dy­ne istot­ne py­ta­nie: co osta­tecz­nie po­wo­do­wa­ło jej bo­ha­te­ra­mi, że do­pusz­cza­li się ta­kich czy­nów.

      To jed­nak, przy­znaj­my, nie le­ża­ło w mocy pani Sto­we; była nie tyle po­wie­ścio­pi­sar­ką, ile na­tchnio­ną pam­fle­cist­ką; jej książ­ka nie mia­ła słu­żyć ni­cze­mu in­ne­mu jak do­wie­dze­niu, że nie­wol­nic­two jest złem, że jest, a jak­że, czy­stą okrop­no­ścią. Sta­no­wi to ma­te­riał na pam­flet, ale na po­wieść wy­star­cza z tru­dem; je­dy­ne zaś py­ta­nie, z ja­kim nas po­zo­sta­wia, to dla­cze­go na­dal je­ste­śmy spę­ta­ni tym sa­mym ogra­ni­cze­niem. Skąd u nas ta nie­chęć, by wy­pra­wić się w po­dróż dłuż­szą niż ta, w któ­rą wy­bra­ła się pani Sto­we, żeby od­kryć i ujaw­nić coś odro­bi­nę bliż­sze­go praw­dzie?

      Jed­nak ów wy­świech­ta­ny wy­raz – praw­da – sko­ro już zo­stał tu przy­wo­ła­ny, na­tych­miast kon­fron­tu­je czło­wie­ka z wie­lo­ma za­gad­ka­mi, a co wię­cej – wo­bec fak­tu, że gło­si się tak wie­le ewan­ge­lii – na nie­szczę­ście ma to do sie­bie, że pod­sy­ca w nim agre­sję. Ustal­my za­tem, że praw­da, tak jak sło­wo to jest tu przy­wo­ły­wa­ne, ma ozna­czać od­da­nie isto­cie ludz­kiej, jej wol­no­ści i speł­nie­niu – wol­no­ści, któ­rej nie moż­na uchwa­lić, speł­nie­niu, któ­re­go nie moż­na przed­sta­wić na wy­kre­sie. O to przede wszyst­kim tu idzie, to wy­zna­cza układ od­nie­sie­nia; nie na­le­ży tego my­lić z od­da­niem Ludz­ko­ści, któ­re na­zbyt ła­two zrów­nu­je się z od­da­niem Spra­wie; Spra­wy zaś, jak wie­my, na­der czę­sto łak­ną krwi. Mam wra­że­nie, że w na­szej cy­wi­li­za­cji, zme­cha­ni­zo­wa­nej i we­wnętrz­nie zin­te­gro­wa­nej bar­dziej niż wszel­kie inne cy­wi­li­za­cje, usi­łu­je­my okrze­sać to stwo­rze­nie tak, by nadać mu sta­tus wy­na­laz­ku, któ­ry za­osz­czę­dzi nam czas. Nie jest ono prze­cież po pro­stu człon­kiem da­ne­go Spo­łe­czeń­stwa czy Gru­py ani też ża­ło­sną ła­mi­głów­ką do roz­wi­kła­nia przez Na­ukę. Jest – jak­że sta­ro­świec­ko to brzmi – czymś o wie­le wię­cej, czymś cał­ko­wi­cie wy­my­ka­ją­cym się de­fi­ni­cjom, nie­prze­wi­dy­wal­nym. Nie do­strze­ga­jąc tej zło­żo­no­ści – któ­ra jest ni­czym wię­cej jak ową nie­po­ko­ją­cą zło­żo­no­ścią nas sa­mych – prze­cząc jej, igno­ru­jąc ją, umniej­sza­my sie­bie i gi­nie­my; je­dy­nie w tej sie­ci wie­lo­znacz­no­ści, pa­ra­dok­su, w tym gło­dzie, nie­bez­pie­czeń­stwie, ciem­no­ści od­naj­du­je­my

Скачать книгу