Скачать книгу

gło­wą sto­łów i krze­seł, tak że wkrót­ce prze­sta­łem mó­wić o swo­ich „kon­sty­tu­cyj­nych” pra­wach. Je­stem, jak są­dzę, oca­lo­nym.

      Oca­lo­nym z cze­go? W tam­tych la­tach, kie­dy ogar­nia­ło mnie prze­ra­że­nie, kie­dy pa­ła­łem gnie­wem albo zbie­ra­ło mi się na płacz, mó­wio­no mi: „Trze­ba cza­su, Jim­my. Trze­ba cza­su”. Zga­dzam się, wciąż się zga­dzam, jak­kol­wiek wca­le nie trze­ba było dużo cza­su, by wie­lu z tych lu­dzi, któ­rych wów­czas, w la­tach pięć­dzie­sią­tych, zna­łem, zrej­te­ro­wa­ło, po­sta­no­wi­ło mieć z tego coś dla sie­bie i ustro­iło się w ame­ry­kań­ską fla­gę. Ża­ło­sna i nik­czem­na ban­da tchó­rzy, któ­rej nie­gdyś za­wie­rzy­łem ży­cie – „tacy przy­ja­cie­le”!

      Ale o tym wszyst­kim po­roz­ma­wia­my in­ne­go dnia. Kie­dy mó­wio­no mi, gdy by­łem mło­dy, że trze­ba cza­su, mó­wio­no mi, że trze­ba cza­su, by czar­ną oso­bę w tym kra­ju za­czę­to trak­to­wać jak isto­tę ludz­ką, ale że to się sta­nie. Bę­dzie­my dzia­łać, by tak się sta­ło. Przy­rze­ka­my ci.

      Sześć­dzie­siąt lat ludz­kie­go ży­cia to dużo cza­su na wy­wią­za­nie się z obiet­ni­cy, zwłasz­cza je­śli się weź­mie pod uwa­gę wszyst­kie ży­wo­ty po­prze­dza­ją­ce mój i te prze­bie­ga­ją­ce rów­no­le­gle z nim.

      To, co wy­da­rzy­ło się za mo­je­go ży­cia, to wy­li­cze­nie do­ko­nań mo­ich przod­ków. Nie do­trzy­ma­no żad­nej z da­nych im obiet­nic, żad­nej z da­nych mnie, a ja sam nie mogę do­ra­dzać tym, któ­rzy przy­cho­dzą po mnie, ani moim krew­nym z ca­łej kuli ziem­skiej, by wie­rzy­li w ja­kie­kol­wiek sło­wo wy­po­wia­da­ne przez mo­ich upa­dłych mo­ral­nie ro­da­ków.

      „A cho­ciaż – jak pi­sze Do­ris Les­sing w przed­mo­wie do Opo­wie­ści afry­kań­skich – okru­cień­stwa wy­rzą­dzo­ne przez bia­łe­go czło­wie­ka czar­ne­mu czło­wie­ko­wi za­li­cza­ją się do naj­cięż­szych za­rzu­tów w ak­cie oskar­że­nia prze­ciw ludz­ko­ści, uprze­dze­nie ze wzglę­du na ko­lor skó­ry nie jest na­szą winą pier­wot­ną, a tyl­ko jed­nym z aspek­tów za­ni­ku wy­obraź­ni, któ­ry utrud­nia nam do­strze­że­nie nas sa­mych w każ­dym stwo­rze­niu, któ­re od­dy­cha pod słoń­cem”3.

      Amen. En avant.

      Ja­mes Bal­dwin

      18 kwiet­nia 1984

      Am­herst, Mas­sa­chu­setts

       Za­pi­ski au­to­bio­gra­ficz­ne

      Uro­dzi­łem się w Har­le­mie trzy­dzie­ści je­den lat temu. Po­wie­ści za­czą­łem wy­my­ślać mniej wię­cej z chwi­lą, kie­dy na­uczy­łem się czy­tać. Hi­sto­ria mo­je­go dzie­ciń­stwa to po­nu­ra opo­wieść, ja­kich wie­le, i mo­że­my ją po­mi­nąć, kwi­tu­jąc oględ­nym stwier­dze­niem, że by­naj­mniej nie za­sta­na­wiał­bym się nad prze­ży­wa­niem jej po raz dru­gi. W tam­tych cza­sach mę­czą­cym i ta­jem­ni­czym zwy­cza­jem mo­jej mat­ki było ro­dze­nie ko­lej­nych dzie­ci. Jed­no po dru­gim bra­łem je od niej, tak że jed­ną rękę zaj­mo­wa­ło mi nie­mow­lę, a dru­gą książ­ka. Dzie­ci praw­do­po­dob­nie cier­pia­ły, jak­kol­wiek z uprzej­mo­ści za­prze­cza­ją dzi­siaj, by tak było, i w taki oto spo­sób prze­czy­ta­łem wie­lo­krot­nie Cha­tę wuja Toma oraz Opo­wieść o dwóch mia­stach; praw­dę rze­kł­szy, w ten spo­sób prze­czy­ta­łem nie­mal wszyst­ko, co tyl­ko wpa­dło mi w ręce – poza Bi­blią, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że była je­dy­ną książ­ką, do któ­rej czy­ta­nia mnie za­chę­ca­no. Mu­szę tak­że wy­znać, że pi­sa­łem – bar­dzo dużo – a pierw­szym suk­ce­sem za­wo­do­wym, a w każ­dym ra­zie pierw­szym przy­pad­kiem, kie­dy moja pró­ba uka­za­ła się dru­kiem, była pu­bli­ka­cja opo­wia­da­nia o re­wo­lu­cji hisz­pań­skiej – jako dwu­na­sto­la­tek zdo­by­łem tym tek­stem ja­kąś tam na­gro­dę w kon­kur­sie zor­ga­ni­zo­wa­nym przez ga­zet­kę ko­ściel­ną o nie­zwy­kle krót­kim, jak się po­tem oka­za­ło, ży­cio­ry­sie. Pa­mię­tam, że opo­wia­da­nie zo­sta­ło pod­da­ne cen­zu­rze pani re­dak­tor­ki, choć nie pa­mię­tam dla­cze­go, i że by­łem tym obu­rzo­ny.

      Pi­sa­łem tak­że sztu­ki i pio­sen­ki, z któ­rych jed­na przy­nio­sła mi oso­bi­sty list gra­tu­la­cyj­ny od bur­mi­strza La Gu­ar­dii, a tak­że po­ezję, o któ­rej im mniej po­wiem, tym le­piej. Mat­kę za­chwy­ca­ły te wszyst­kie wy­pad­ki, cze­go nie da się po­wie­dzieć o ojcu – chciał, bym zo­stał ka­zno­dzie­ją. Zo­sta­łem nim, kie­dy mia­łem czter­na­ście lat, a skoń­czyw­szy sie­dem­na­ście, za­prze­sta­łem po­słu­gi. Krót­ko po tym opu­ści­łem dom. Bóg wie, jak bar­dzo mę­czy­łem się ze świa­tem han­dlu i prze­my­słu (są­dzę, że ich przed­sta­wi­cie­le po­wie­dzie­li­by, że to oni mę­czy­li się ze mną), by ma­jąc dwa­dzie­ścia je­den lat i ukoń­czo­ny do­sta­tecz­nie duży frag­ment po­wie­ści, otrzy­mać sty­pen­dium Sa­xto­na1. W dwu­dzies­tym dru­gim roku mo­je­go ży­cia było już po sty­pen­dium, po­wie­ści nie chcia­ło ku­pić żad­ne wy­daw­nic­two i za­czą­łem pra­co­wać jako kel­ner w re­stau­ra­cji w Vil­la­ge, a tak­że pi­sy­wać re­cen­zje ksią­żek – w więk­szo­ści, jak się oka­za­ło, po­świę­co­nych kwe­stii mu­rzyń­skiej, w któ­rej au­to­ma­tycz­nie, za spra­wą ko­lo­ru skó­ry, sta­łem się eks­per­tem. Po­tem była jesz­cze jed­na książ­ka, do spół­ki z fo­to­gra­fem The­odo­re’em Pe­la­tow­skim, po­świę­co­na ko­ścio­łom dzia­ła­ją­cym w sa­lach na par­te­rach do­mów w Har­le­mie. Książ­kę tę spo­tkał do­kład­nie taki sam los jak pierw­szą – przy­nio­sła sty­pen­dium, ale nie sprze­daż (było to sty­pen­dium Fun­da­cji Ro­sen­wal­da). Kie­dy skoń­czy­łem dwa­dzie­ścia czte­ry lata, po­sta­no­wi­łem, że za­prze­sta­nę re­cen­zo­wa­nia pu­bli­ka­cji na te­mat kwe­stii mu­rzyń­skiej (któ­ra w owym cza­sie w dru­ku przed­sta­wia­ła się tyl­ko nie­co mniej strasz­nie niż w ży­ciu) i spa­ko­wa­łem wa­liz­ki, by wy­je­chać do Fran­cji, gdzie Bóg wie ja­kim cu­dem ukoń­czy­łem Głoś to na gó­rze.

      Przy­pusz­czam, że każ­dy pi­sarz czu­je, iż świat, na któ­ry zo­stał wy­da­ny, to nic in­ne­go jak spi­sek za­wią­za­ny po to, by utrud­nić mu roz­wi­ja­nie ta­len­tu – i oczy­wi­ście wie­le prze­ma­wia za słusz­no­ścią tego prze­ko­na­nia. Rów­no­cze­śnie jed­nak tyl­ko dla­te­go, że świat spo­glą­da na jego ta­lent z tak prze­ra­ża­ją­cą obo­jęt­no­ścią, ar­ty­sta jest zmu­szo­ny ob­ró­cić swój ta­lent w coś istot­ne­go. Dla­te­go każ­dy pi­sarz, spo­glą­da­ją­cy wstecz na­wet z tak krót­kiej per­spek­ty­wy cza­su, jaką ja z ko­niecz­no­ści tu­taj się po­słu­gu­ję, do­cho­dzi do wnio­sku, że tych rze­czy, któ­re go zra­ni­ły, oraz tych, któ­re go wspo­mo­gły, nie da się od sie­bie od­dzie­lić: pe­wien ro­dzaj po­mo­cy mógł otrzy­mać tyl­ko dla­te­go, że zo­stał w pe­wien spo­sób zra­nio­ny, po­moc zaś znaj­du­je po pro­stu w tym, że dane mu jest prze­cho­dzić od jed­nej za­gad­ki do dru­giej – moż­na

Скачать книгу