Скачать книгу

i na blo­gach po tym, jak ów­cze­sny czar­ny bur­mistrz (po­stać, któ­ra ra­czej nie cie­szy­ła się sym­pa­tią wśród wie­lu czar­nych) prze­grał z in­nym czar­nym kan­dy­da­tem – na­rze­ka­li oni, że „czar­nu­chy” wśród wy­bor­ców po pro­stu nie wie­dzą, co jest dla nich do­bre. Bal­dwin owo ostrze­że­nie – opo­wieść o wy­pra­wie swo­je­go na­sto­let­nie­go bra­ta Da­vi­da na Po­łu­dnie – pi­sał w 1948 roku.

      Jed­nym ze zdu­mie­wa­ją­cych od­kryć przy lek­tu­rze Za­pis­ków po tak dłu­gim cza­sie jest to, jak bar­dzo „współ­cze­sny” jest Bal­dwin. Być może za­brzmi to jak tru­izm, ale w tak wie­lu sy­tu­acjach w ży­ciu prze­ko­nu­je­my się, że pew­ne tru­izmy mają twar­de, zna­jo­me i po­nad­cza­so­we pod­sta­wy. Po­dróż do Atlan­ty jest za­le­d­wie jed­nym z set­ki ta­kich przy­kła­dów, ja­kie znaj­dzie­my w Za­pi­skach. Tym, co rów­nież sta­je się ja­sne w lek­tu­rze, jest opty­mizm Ja­me­sa Bal­dwi­na w kwe­stii wła­snej oso­by, wła­sne­go świa­ta, czar­nych. Na­wet gdy opi­su­je okrop­ność sy­tu­acji czar­ne­go w Ame­ry­ce, przy­no­si nam opty­mizm, któ­ry raz ma po­stać ła­god­nej mu­zy­ki w tle, in­nym zaś ra­zem roz­brzmie­wa jak upo­rczy­wy rytm bęb­na. Ale przy tym wszyst­kim Bal­dwin, wy­po­wia­da­jąc ko­lej­ne sło­wa – być może na do­wód, że jest czło­wie­kiem pew­nym tego, co mówi – ni­g­dy nie krzy­czy.

      Edward P. Jo­nes

      29 czerw­ca–5 lip­ca 2012

      Wa­szyng­ton, D.C.

       Przed­mo­wa do wy­da­nia z 1984 roku

      To Sol Ste­in, kum­pel z li­ceum, re­dak­tor, po­wie­ścio­pi­sarz, au­tor sztuk te­atral­nych, jako pierw­szy zwró­cił się do mnie z su­ge­stią na­pi­sa­nia tej książ­ki. Nie za­re­ago­wa­łem en­tu­zja­stycz­nie – je­śli do­brze pa­mię­tam, po­wie­dzia­łem mu, że je­stem za mło­dy na pu­bli­ko­wa­nie pa­mięt­ni­ków.

      Ni­g­dy nie my­śla­łem, by z tych ese­jów mo­gła po­wstać książ­ka. Nie wy­da­je mi się, bym – zo­sta­wiw­szy je za sobą – wra­cał do nich my­ślą. Su­ge­stia Sola wy­wo­ła­ła ten szo­ku­ją­cy i nie­mi­ły efekt, że uzmy­sło­wi­ła mi upływ cza­su. Jak gdy­by chlu­snął mi w twarz zim­ną wodą.

      Sol nie da­wał jed­nak za wy­gra­ną, po­dob­nie jak tru­dy i nie­bez­pie­czeń­stwa mo­je­go po­ło­że­nia. Ja­kiś czas przed tym, w 1954 roku, wró­ci­łem z Pa­ry­ża – z po­wo­dów, któ­re nie były dla mnie do koń­ca ja­sne. Obie­ca­łem szwaj­car­skie­mu przy­ja­cie­lo­wi wi­zy­tę w kra­ju mo­ich na­ro­dzin, jed­nak to aku­rat, jak są­dzę, na­le­ży uznać za pre­tekst – brak temu wagi mo­ty­wu. Nie znaj­du­ję żad­ne­go obiek­tyw­ne­go po­wo­du mo­je­go po­wro­tu do Ame­ry­ki w tam­tym cza­sie – nie je­stem pe­wien, czy znaj­du­ję ja­kiś su­biek­tyw­ny.

      Tak czy ina­czej przy­je­cha­łem, na po­cząt­ku 1954 roku, kil­ka mie­się­cy przed trzy­dziest­ką, na śmierć wy­stra­szo­ny, ale szczę­śli­wy, że je­stem wśród ro­dzi­ny i przy­ja­ciół. Był to mój dru­gi po­wrót od cza­su wy­jaz­du w 1948 roku.

      Wcze­śniej wró­ci­łem w roku 1952 z pierw­szą po­wie­ścią, zo­sta­łem na tyle dłu­go, by po­ka­zać ją ro­dzi­nie i sprze­dać, i czym prę­dzej się wy­nio­słem. W 1954 przy­wo­zi­łem Za­ułek Amen i by­łem w trak­cie pra­cy nad Moim Gio­van­nim, któ­ry od­dzie­lił się od tego, co mia­ło przy­brać kształt In­ne­go kra­ju.

      Na do­brą spra­wę okres 1954–1955, po­mi­mo prze­ra­ża­ją­cych mo­men­tów, był wspa­nia­łym ro­kiem, i to nie tyl­ko z per­spek­ty­wy cza­su. Coś w koń­cu prze­ży­łem – do­wo­dem było to, że pra­co­wa­łem. By­łem w ko­lo­nii ar­ty­stycz­nej Yad­do w Sa­ra­to­ga Springs, kie­dy mój kum­pel Mar­lon Bran­do otrzy­mał Osca­ra, i oglą­da­łem w te­le­wi­zji, jak Bet­te Da­vis wrę­cza mu na­gro­dę i ca­łu­je go. Za mo­je­go po­by­tu tam za­dzwo­nił też do mnie z Wa­szyng­to­nu świę­tej pa­mię­ci Owen Do­dson, żeby mnie za­wia­do­mić, że re­ży­se­ru­je stu­denc­ką in­sce­ni­za­cję mo­jej sztu­ki na Uni­wer­sy­te­cie Ho­war­da. Po­je­cha­łem do Wa­szyng­to­nu, gdzie po­zna­łem nie­ży­ją­ce­go już wiel­kie­go E. Fran­kli­na Fra­zie­ra oraz wiel­kie­go Ster­lin­ga Brow­na. Ho­ward1 był pierw­szym kam­pu­sem uni­wer­sy­tec­kim, jaki wi­dzia­łem, i nie wiem, co by się sta­ło z moim mo­ra­le, gdy­by nie ci męż­czyź­ni. Przed­sta­wie­nie, Bogu dzię­ki, oka­za­ło się ol­brzy­mim sied­mio- czy dzie­się­cio­dnio­wym dzi­wem, któ­ry do­pie­ro ostat­nie­go wie­czo­ru oglą­da­ła prze­peł­nio­na sala, i to po­mi­mo nie­chęt­nie na­sta­wio­nej, jesz­cze nie czar­nej ka­dry wy­dzia­łu („Ta sztu­ka cof­nie Wy­dział Ję­zy­ko­wy o trzy­dzie­ści lat!”), zdu­mio­nej re­ak­cji „Va­rie­ty” („Jak pan są­dzi, co o tej sztu­ce po­my­ślą Mu­rzy­ni na Pół­no­cy?”) oraz fak­tu, że na­stęp­ny raz wy­sta­wio­no ją do­pie­ro nie­mal dzie­sięć lat póź­niej. I za­ko­cha­łem się. By­łem szczę­śli­wy – świat ni­g­dy wcze­śniej nie był tak pięk­nym miej­scem.

      Ist­niał tyl­ko je­den mały szko­puł. Ja, my nie mie­li­śmy zła­ma­ne­go gro­sza, garn­ka, żeby się od­lać, ani okna, żeby go opróż­nić.

      Sol Ste­in po­no­wił atak. Umó­wi­li­śmy się na dzie­więć ese­jów, on chciał dzie­sią­ty, więc na­pi­sa­łem ty­tu­ło­wy tekst mię­dzy do­mem Owe­na a Dun­bar Ho­tel. Wró­ci­łem do No­we­go Jor­ku i tam skoń­czy­łem Mo­je­go Gio­van­nie­go. Przy alei Wy­daw­ców, w owym opi­nio­twór­czym ma­tecz­ni­ku pa­trzo­no na książ­kę ze zgro­zą i wstrę­tem, nie chcia­no jej tknąć i ar­gu­men­to­wa­no, że je­stem mło­dym mu­rzyń­skim pi­sa­rzem, któ­ry wy­da­jąc tę książ­kę, zra­ził­by do sie­bie swo­ich czy­tel­ni­ków i znisz­czył so­bie ka­rie­rę. Krót­ko mó­wiąc, nie za­mie­rza­li jej pu­bli­ko­wać, da­jąc przy tym do zro­zu­mie­nia, ja­ko­by wy­świad­cza­li mi w ten spo­sób przy­słu­gę. Prze­ka­za­łem im moją wdzięcz­ność, moż­li­we, że w odro­bi­nę zbyt ostrych sło­wach, po­ży­czy­łem pie­nią­dze od zna­jo­me­go, po czym ja oraz mój ko­cha­nek wsie­dli­śmy na sta­tek do Fran­cji.

      Nie my­śla­łem o so­bie jako ese­iście – po­dob­ny po­mysł ni­g­dy nie za­świ­tał mi w gło­wie. Na­wet, a być może zwłasz­cza, te­raz trud­no mi od­two­rzyć ko­le­je tej dro­gi.

      Ma to na pew­no coś wspól­ne­go z tym, co pró­bo­wa­łem od­kryć i cze­go rów­nież sta­ra­łem się unik­nąć. Je­że­li usi­ło­wa­łem od­kryć sie­bie – co w grun­cie rze­czy, je­śli się nad tym za­sta­no­wić, było po­my­słem co­kol­wiek wąt­pli­wym, zwa­żyw­szy że sta­ra­łem się rów­nież przed sobą uciec – to na pew­no mię­dzy tym wła­snym ja a mną le­ża­ła na­ro­sła przez wie­ki ska­ła. Ta ska­ła ra­ni­ła rękę, w ze­tknię­ciu z nią kru­szy­ły się wszel­kie na­rzę­dzia. A jed­nak moje ja gdzieś tam było: czu­łem, jak wierz­ga w nie­wo­li i prze­ciw­ko niej. Na­dzie­ja oca­le­nia – toż­sa­mość

Скачать книгу