Скачать книгу

– powiedział to takim tonem, że Justyna jednak stanęła.

      Nie było sensu pchać się bliżej. Z miejsca, gdzie stali, było wszystko doskonale widać. Płaszczyzna falowała i skrzyła się jak morska tafla, po której skakały słoneczne refleksy. Wydawało się, że nic nie jest w stanie naruszyć tej idealnej harmonii. Z daleka portal nie powalał na kolana, to żadne fajerwerki, wszelako ujrzany z bliska natychmiast oczarowywał swoim dosłownie nieziemskim wyglądem. Nawet ktoś przyzwyczajony do fikuśnych efektów komputerowych w filmach fantastycznych zazwyczaj zamierał w zachwycie, zobaczywszy pierwszy raz na własne oczy tę mieniącą się połyskliwie, bliską, lecz nieuchwytną ni to kopułę, ni kurtynę. I pomyśleć, że to, co przeszło przez ten cud, niemal zniszczyło Ziemię.

      – To jest… – Maska na twarzy Justyny tłumiła słowa, ale Wentyl domyślał się, co chce powiedzieć.

      Niesamowite. Ekscytujące. Nieprawdopodobne. Jemu do głowy przychodziło zupełnie inne słowo – zabójcze.

      Gdy tak stał, zadzierając głowę, jednorodna płaszczyzna kurtyny została przerwana. Zdanowicza sparaliżowało. Wiedział, że coś podobnego może nastąpić, ale że akurat w tym momencie? To wprost nieprawdopodobne.

      Zaskoczenie trwało sekundę, a później w Krzysztofie odezwał się instynkt. Szarpnął dziewczynę za ramię, wysuwając się do przodu, a jednocześnie wodząc wzrokiem za tym, co wyleciało z portalu.

      Stwór wielkością zbliżony do jastrzębia, a wyglądem do nietoperza zataczał nad nimi koła. Błoniaste skrzydła i łeb drapieżnika. Z czymś podobnym Zdanowicz jeszcze się nie spotkał. Jak istota zaatakuje, będą kłopoty.

      Zerwał automat z ramienia i spróbował wymierzyć w stwora, lecz ten poruszał się tak szybko, że strzelec był bez szans. Oddał jeden strzał, później drugi, haniebnie pudłując. Wydawało się, że maszkara jest w pięciu miejscach jednocześnie, wywijając w powietrzu pętle i korkociągi. Jeżeli spadnie wprost na nich, to się nie obronią. Jak mógł się okazać takim głupcem?! Naraził Justynę na niebezpieczeństwo. Nigdy sobie tego nie daruje. Dureń. Skończony dureń.

      Huknął karabin maszynowy jednego z czołgów i niebo przeszyła seria białych i czerwonych krech. Pociski przeszły przez kurtynę i znikły, nie wyrządzając przybyszowi najmniejszej krzywdy.

      Ucieczka wydawała się najgłupszym wyjściem. Bestia, widząc bezbronne ofiary, spadnie na nich z góry, a on nic nie będzie mógł zrobić. Lepiej mieć ją cały czas na oku, odpędzając ogniem z karabinka.

      Stwór tymczasem zatoczył jeszcze jedną ósemkę i znikł tak samo niespodziewanie, jak się pojawił. Emocje zaczęły opadać.

      – Co się tu wyprawia?

      Generał Roman Ciepliński pojawił się w pobliżu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie było go i oto jest. Czysta magia.

      Wentyl z trudem opanował drżenie kończyn. Większy strach powodował u niego przełożony niż przybysz z innego wymiaru.

      – Melduję… – Słowa jakoś nie chciały przejść przez ściśnięte gardło. – Melduję…

      – Kapral Zdanowicz, no co ja widzę… – Ciepliński długimi krokami pokonywał przestrzeń. – I panna Pawłowska! – głos generała z krzyku przeszedł we wściekły szept. – Kto pozwolił? Ja się pytam, kto pozwolił? To niesubordynacja!

      – Melduję, że…

      – Jesteście głupcem.

      – Tak jest.

      – Zachowaliście się jak ostatni kretyn, dupek, kanalia! – Ciepliński o mało nie wyszedł z siebie. – Byłem na odprawie, myślę sobie, sprawdzę, co tam robią moi dzielni wojacy. Podjeżdżam, a tu strzelanina. Już chcę informować szefa sztabu, że mamy kolejną inwazję i trzeba podciągnąć wsparcie, ale podchodzę bliżej i co widzę… debila, który myśli kutasem.

      – To moja wina. – Pawłowska spróbowała udobruchać generała i mimo że wciąż wyglądała na przerażoną, to na jej ustach zagościł uśmiech. – Ja prosiłam…

      – Nikt pani nie pytał o zdanie. Czy to jest jasne?

      – Tak, ale…

      – Gdzie wyznaczono pani miejsce stacjonowania?

      – Przy dziale.

      – Właśnie. To dwadzieścia kilometrów stąd.

      – Trochę się nudziłam.

      – A tu, jak widzę, emocji nie brakowało. – Ciepliński z trudem hamował ogarniającą go furię. – Gdzie jest kapitan Góralczyk?

      – Na rozkaz, panie generale.

      W polu widzenia pojawił się dowódca kompanii Wentyla.

      – Odtransportujecie naszą dzielną panią fizyk tam, gdzie jest jej miejsce. Może pani opuścić posterunek tylko na moje wyraźne polecenie. Zrozumiano?

      – Tak, choć muszę powiedzieć…

      – Jeszcze jedno słowo, a przez miesiąc będzie pani pełnić obowiązki w kuchni i szorować toi-toie.

      – Rozumiem. – Justyna jak mała dziewczynka przyjęła ochrzan i stała teraz ze spuszczoną głową, niepewnie zerkając na Zdanowicza.

      – A was, kapralu… – cała złość generała skupiła się na chłopaku – ratuje tylko to, że warunki są wojenne. Na przepustkę i awans nie macie co liczyć.

      – Tak jest.

      – Całkowity zakaz opuszczania obozu. Tak was urządzę, że popamiętacie mnie na długo.

      Wentyl przełknął ślinę. Nieprędko się wybierze na romantyczny spacer z Justyną. Dobrze, że nikomu nic się nie stało. Wszyscy cali, tyle że najedli się strachu.

      Nauczka płynęła z tego taka, że stale należało mieć się na baczności. Nigdy nie wiesz, co na ciebie czyha – obcy czy przełożony, i to w najmniej odpowiednim momencie.

      – A teraz zejdźcie mi z oczu, bo nie ręczę za siebie.

      Zmyli się natychmiast.

      – Przepraszam – powiedziała Justyna. – To moja wina.

      – Nie powinienem cię tu zabierać.

      – Gniewasz się na mnie?

      – Nie.

      – Kiedyś ci to wynagrodzę.

      Kiwnął głową na odchodnym. Co ma być, to i będzie. Nie warto robić planów na przyszłość.

      Justyna wsiadła do terenówki, którą przyjechał Góralczyk, i tyle było ją widać.

      Wentyl stał, patrząc, jak odjeżdża. Ten widok będzie musiał mu wystarczyć na długo. Chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Takie już jego parszywe szczęście. ■

      ROZDZIAŁ DRUGI

      1:

      – Komendant miasta chce wiedzieć, co znajduje się w tej kotlinie, o tutaj, widzisz? Są doniesienia, że pęta się tam uzbrojona banda, a to całkiem możliwe, bo wiele więzień zostało rozbitych i bandyci znaleźli się na wolności. Broni wszędzie tyle, że strach myśleć, co będzie.

      – Panie Józefie, my to przecież TOPR, a nie armia.

      – Prosili nas, nie odmówię. Jedziemy na ich racjach żywnościowych, inaczej byś głodował. Przecież wiesz, że mało ludzi mają i sprzętu, prawie wszystko poszło na front. Nowy tu jesteś, to nie poznałeś dobrze wszystkiego. O turystów się nie martw, mało

Скачать книгу