Скачать книгу

papierośnicę, zapaliłem, nie częstując bezpieczniaka, z namysłem wydmuchnąłem dym w stronę sufitu. W normalnej sytuacji pewnie wykonałbym jakiś pojednawczy gest, nie jestem samobójcą, ale mój los był już przesądzony, wyczytałem to w oczach Tagilina. Kiedy tylko wykonam polecenie Berii, pójdę pod ścianę, w tej sytuacji nie było sensu się podlizywać.

      – Dajecie mi tydzień? – spytałem łagodnie. – Wy, osobiście? Nie wiedziałem, że towarzysz Beria pozwolił wam decydować w tej sprawie, odniosłem wrażenie, że jesteście tylko posłańcem, nikim więcej.

      Trafiłem. Na policzkach Tagilina wykwitły czerwone plamy. Jeśli sprawa była tak ważna, że zainteresowany nią był sam Ławrentij Pawłowicz, liczył się tylko rezultat, a skoro bezpieka nie była w stanie dorwać Iwanowa, do czasu załatwienia sprawy byłem nietykalny. Co innego później.

      – Siedem dni to zdecydowanie za mało, w tej sytuacji muszę zameldować towarzyszowi Berii, że nie jestem w stanie wykonać zadania – kontynuowałem.

      Nie spiesząc się, sięgnąłem do telefonu, ale bezpieczniak okazał się szybszy i przycisnął dłonią słuchawkę.

      – No dobrze, nie ma żadnego nieprzekraczalnego terminu – przyznał, dysząc ciężko.

      – Coś jeszcze? – rzuciłem z pozorną beztroską.

      – O tak! Jest jeszcze coś – odparł, nagle odzyskując dobry humor. – Ponieważ Biuro Polityczne uznało, że schwytanie tego, jak mu tam? Czugajewa jest ważne dla obronności państwa, będziecie prowadzili oba śledztwa jednocześnie. To chyba nic trudnego dla waszego wydziału? Podobno jest najlepszy.

      – To prawda – przytaknąłem, starając się nie okazywać przepełniającej mnie złości. – To właśnie dlatego prosicie mnie o pomoc.

      – Wiesz, że zabiję cię osobiście?

      – Spróbujesz – sprostowałem.

      Zanim zdobył się na odpowiedź, wydmuchnąłem mu dym prosto w twarz. Wychodząc, trzasnął drzwiami z taką siłą, że zakołysały się portrety na ścianach. Cóż, i tak nie zostalibyśmy przyjaciółmi...

      Nie minęła minuta, kiedy w progu pojawił się Bugrowski. Poeta rozejrzał się ostrożnie i przysiadł ciężko na krześle.

      – Mówiłem, że was zmuszą – powiedział ponuro. – Co teraz?

      – Będziemy szukać Czugajewa i Iwanowa.

      – Obu naraz?!

      Przytaknąłem ruchem głowy.

      – Zwariowali, nie damy rady!

      Wzruszyłem ramionami – Bugrowski nie był głupi, wiedział, że nie mamy wyjścia.

      – Od czego zaczniemy?

      – Jeszcze dziś pogadam z Cichym, potem zobaczymy.

      – Myślicie, że któryś z nich ukrywa się wśród urków?

      – Wątpię, to nie ten typ ludzi, ale błatni mają oczy tam, gdzie nie sięga wzrok milicji, a nawet tajnych służb. Kto wie czy nie wpadną na jakiś ślad?

      – Możliwe – zgodził się bez przekonania Bugrowski. – A poza tym?

      Sięgnąłem po teczkę Czugajewa i podsunąłem poecie wymownym gestem.

      – Ja zajmę się Iwanowem, ty naszym przedsiębiorczym Kazachem – wyjaśniłem, widząc zaskoczenie na twarzy chłopaka.

      – Jego matka urodziła się w Moskwie, Kazachem był tylko ojciec – poprawił mnie z roztargnieniem.

      – Nieważne! – Machnąłem ręką. – Zajmij się nim.

      – Powierzacie mi samodzielne śledztwo takiej wagi? – spytał niedowierzająco.

      – Przecież się nie rozdwoję – mruknąłem. – Brakuje ci jeszcze doświadczenia, ale myślę, że dasz sobie radę. Jedna uwaga: nie waż się działać w pojedynkę! Jeśli pomagają mu Chińczycy... – Zawiesiłem wymownie głos.

      – To co? – zmarszczył brwi Bugrowski. – Przecież to tylko...

      Przerwałem mu kuksańcem. Solidnym kuksańcem.

      – Komandir! – zaprotestował.

      Bez słowa zdjąłem marynarkę i podwinąłem rękawy koszuli, demonstrując szramy na przedramionach. Wyglądały jak sinoczerwone węże.

      – To pamiątka po spotkaniu z agentami Qingbao – wyjaśniłem sucho.

      – Qingbao? – powtórzył, od razu bezbłędnie wymawiając słowo.

      – Wywiad. Chińczycy pisali traktaty na ten temat, kiedy nasi przodkowie skakali jeszcze po drzewach. Sam wyraz składa się z dwóch znaków: „Qing”, co można przetłumaczyć jako „realne fakty” albo „sytuacja”, i „bao”. Ten drugi symbol pochodzi od bardzo starego piktogramu, oznaczającego osobę powaloną na kolana, z unieruchomionymi rękoma, zmuszoną do składania zeznań. Jeśli wejdziesz w drogę chińskim agentom, sam znajdziesz się w takiej sytuacji. A wierz mi, to nic przyjemnego.

      – Przecież jesteśmy sojusznikami? Jak wy...

      Powstrzymałem go stanowczym gestem.

      – Dość gadania! – uciąłem. – Do roboty!

      Kiedy wyszedł, długo jeszcze masowałem stare blizny. Ech, szlag by to! Czas zmienić nastrój, zanim zabiorę się do poszukiwań Iwanowa, bo nie będzie łatwo.

      Podniosłem słuchawkę i zamówiłem stolik w restauracji „Sowiecka”.

      Wysiadłem z tramwaju, rozejrzałem się dyskretnie, udając, że sprawdzam, która godzina. Odruch. Bezsensowny w tym miejscu i tych okolicznościach. Obecnie nikt na mnie nie polował – dopóki nie złapię Iwanowa, byłem bezpieczny, zatroszczy się o to sam Ławrentij Pawłowicz. Prawda, że później sytuacja może zmienić się radykalnie.

      Zauważyłem go niemal od razu; na pierwszy rzut oka było widać, że nie stanowi żadnego zagrożenia: ot, drobny staruszek ubrany w wytworne niegdyś, a dziś wyraźnie wyświechtane palto. Sam nie wiem, co zwróciło moją uwagę. Jego postawa? Sposób, w jaki trzymał głowę? A może tęskny wzrok skierowany w stronę wejścia do restauracji? Przy tym wszystkim nie wyglądał na pijaka czy kogoś, kto nie ma co jeść.

      – Pomóc wam w czymś, towarzyszu? – spytałem.

      – Dziękuję, nie trzeba – odparł, nie odrywając oczu od wejścia.

      Wzruszyłem ramionami i pomaszerowałem w stronę knajpy, miałem dość własnych zmartwień, cudze mi niepotrzebne.

      – Przepraszam – usłyszałem po chwili. – Idzie pan do „Jaru”?

      – Jakiego, do licha, „Jaru”? Chcę po prostu coś przekąsić. I wypić – dodałem po namyśle.

      – Ta restauracja kiedyś tak się nazywała – wyjaśnił. – Dawno temu.

      – Może pójdzie pan ze mną, zapraszam – zaproponowałem kierowany niezrozumiałym impulsem. – Opowie mi pan o dawnych czasach.

      Staruszek zawahał się na moment, po chwili skłonił z wdzięcznością. Zauważyłem, że formę „pan” potraktował jako coś oczywistego, najwyraźniej nie przepadał za proletariackim „wy”. Ciekawe...

      Przepuściłem go w drzwiach, po czym weszliśmy do holu, oddaliśmy okrycia szatniarzowi. Nieznajomy miał na sobie elegancki garnitur o staromodnym kroju, z brustaszy wystawała ozdobna poszetka, na palcu mężczyzny zauważyłem masywny złoty sygnet.

      –

Скачать книгу