Скачать книгу

Malininów było dwupokojowe, wszedłem do salonu, przestąpiłem zwłoki. Dziewczynka leżała na wznak, z rozrzuconymi na boki ramionami, dostała prosto w pierś. Miała dziewięć lat, a może osiem? Nie znałem jej dobrze, czasem na schodach widziałem drobne, nieśmiałe stworzonko na chudych nóżkach. Luda Malinina umarła od strzału w plecy, ślady krwi na dywanie wskazywały, że próbowała się czołgać. Nie trzeba było geniusza, żeby pojąć, co się stało: kiedy Żorik chwycił za broń, obie próbowały uciec, Luda zasłoniła córkę własnym ciałem i zapłaciła za to życiem. Mała musiała się odwrócić, może chciała prosić ojca o litość? Ale Gieorgij Konstantinowicz nie był w nastroju do słuchania czyichkolwiek błagań...

      – Dawaj! – warknął Malinin, popierając rozkaz wymownym ruchem lufy.

      Podniosłem butelkę nad głowę.

      – Najpierw oddasz giwerę. Z ręki do ręki. Spróbujesz strzelić, będziesz chłeptał wódkę z podłogi.

      Malinin oblizał wyschnięte wargi, przełknął ślinę, widać było, że nie ma ochoty dać mi broni, ale pragnienie go męczyło, a wódeczka-mateńka wabiła, och, jak wabiła!

      – Zabiję! – zawył.

      – Spróbuj – odparłem zimno, podnosząc butelkę jeszcze wyżej.

      W oczach Żory zamigotały złe ogniki, rozstawił szeroko nogi, podał mi strzelbę, jednocześnie wyciągnął rękę po wódkę. Zapewne zamierzał wyrwać mi flaszkę i w ostatniej chwili odskoczyć, nie wypuszczając dubeltówki z dłoni.

      Oddałem mu butelkę, a kiedy sprężył się do skoku, podstawiłem nogę i brutalnym chwytem odebrałem broń. Zerknąłem na spluwę, nasza produkcja z Iżewska. Załadowana brenekami, a jakże!

      – Saszka, no co ty? – wymamrotał, kiedy przystawiłem mu lufę pod brodę.

      – Dlaczego je zabiłeś? – spytałem miękko.

      – Diabeł podkusił! – odparł prędko. – I wódka. To wszystko wódka! Kochałem je! – zapłakał.

      Bez słowa wyjąłem mu z ręki butelkę – nawet padając, zatroszczył się o nią, gadzina! – odkorkowałem zębami, pociągnąłem długi łyk.

      – Masz rację – powiedziałem. – Wszystkiemu winna wódka.

      I nacisnąłem spust. Zdawało się, że czaszka Malinina eksplodowała, tapetę na przeciwległej ścianie pokryły bryzgi krwi i mózgu.

      – Towarzyszu pułkowniku!

      Rumor za moimi plecami oznajmił przybycie posiłków. No, cokolwiek by powiedzieć, chłopcy nie stchórzyli, żadne z nich orły, ale i nie tchórze, warto zapamiętać.

      – Nic wam nie jest? – spytał zaniepokojony sierżant.

      Podszedłem do dziewczynki, delikatnie zamknąłem jej oczy. Nie pamiętałem nawet, jak miała na imię. Janka? A może Julka?

      – Wszystko w porządku – powiedziałem ospale.

      – Co z nim? – Młody milicjant wskazał zwłoki Malinina.

      – A co ma być? Zastrzelił się chłop, rozumiesz: wyrzuty sumienia. Próbowałem mu wyrwać strzelbę, ale nie dałem rady.

      – Broń leży obok – zauważył z lekkim wahaniem.

      – W chwili śmierci mięśnie wiotczeją, a odrzut sprawia, że broń niemal nigdy nie zostaje w ręku samobójcy – wyjaśniłem.

      – Ale...

      – Spokój, młody! – zgasił go sierżant. – Ciebie tu nie było. Samobójstwo to samobójstwo, tak wpiszemy w protokole – zadecydował. – Będzie o jednego chuja mniej – dodał ciszej.

      – Gdybym był wam jutro potrzebny, znajdziecie mnie na Pietrowce – poinformowałem. – Co z tym rannym?

      – Z Waśką Tkaczowem? Lekarz powiedział, że jutro się okaże. Jeśli przeżyje noc.

      Skinąłem głową; wyszedłszy na korytarz, musiałem przytrzymać się poręczy, znienacka dopadła mnie jakaś słabość, ściany zawirowały przed oczyma.

      – To tylko nerwy – wymamrotałem. – Tylko nerwy...

      Odwróciłem się, słysząc szmer za plecami: na schodach stała Ira Worobiowa. Potargane włosy i niedbale zawiązany szlafrok świadczyły, że wybiegła z mieszkania w pośpiechu.

      – Co z Julią? – spytała bez tchu.

      W chwilę później na jej twarzy pojawił się wyraz lękliwej rezygnacji. Na co dzień nie rozmawialiśmy ze sobą z oczywistych względów, jednak prawdziwa, niekłamana rozpacz w oczach kobiety sprawiła, że zatrzymałem się w pół ruchu.

      – On je obie... – odparłem głucho.

      Ujrzałem tylko uciekające źrenice, gdybym na moment odwrócił wzrok, nie zdążyłbym jej złapać.

      Stęknąłem z wysiłku – sąsiadka ważyła dobre siedemdziesiąt kilogramów, po czym ruszyłem na dół, bo nie miałem zamiaru cucić jej u siebie. Poza wszystkim innym, czort wie co zrobi, kiedy tylko odwrócę głowę?

      Nacisnąłem łokciem klamkę, w chałupie Worobiowej siedziały trzy inne baby. Znałem je wszystkie z widzenia, ale żadna nie mieszkała w mojej kamienicy, znaczy wieści już się rozeszły.

      – Zajmijcie się nią – poprosiłem. – Zemdlała.

      Położyłem nieprzytomną na kanapie, z bolesnym westchnieniem rozprostowałem kręgosłup. Choć od kilku lat ćwiczyłem regularnie, nie udało mi się wrócić do kondycji sprzed otrucia. Pieprzony Abakumow! Jedyna pociecha, że siedzi w więzieniu i nigdy z niego nie wyjdzie, chyba że na własny pogrzeb.

      – Co z Julką i Ludą? – spytała szybko staruszka otulona grubym, kraciastym pledem.

      Wymownie pokręciłem głową.

      – Aresztowaliście Malinina? Bo chyba nie uciekł?

      – Nie uciekł.

      – Będzie teraz rąbał tajgę przez dwadzieścia lat – rzuciła mściwie inna.

      Ponownie zaprzeczyłem gestem.

      – Nie będzie – powiedziałem. – Popełnił samobójstwo.

      – On?! – parsknęła gniewnie rozłożysta matrona pod sześćdziesiątkę. – Ta gnida? Nigdy w to nie uwierzę, że sam... – Urwała, wpatrując się we mnie z otwartymi ustami.

      – A jednak – mruknąłem. – Czużaja dusza potiomki.

      Ira Worobiowa uniosła powieki, więc pożegnałem się zdawkowo i wyszedłem, nie miałem ochoty na dalszą rozmowę. Może dam radę jeszcze się przespać? Nie dałem. Do samego rana majaczyła mi zastygła w wyrazie przerażenia, zabiedzona buzia małej sąsiadki.

      Wysiadłem na przystanku niedaleko Pietrowki, postawiłem kołnierz palta – początek marca był chłodny. Zimny północny wiatr ganiał po niebie kłębiaste chmury, zanosiło się na deszcz. Choć przysługiwał mi służbowy samochód, od czasu do czasu rezygnowałem z luksusu, aby przejść się po ulicach albo przejechać którymś z przepełnionych tramwajów: mimo układu z błatnymi wolałem kontrolować sytuację. A nuż jakiś urka spróbuje naruszyć porozumienie, jakie zawarłem z Cichym? W naszej stolicy obrotnych chłopaków nie brakuje, a takie inicjatywy najlepiej dusić w zarodku.

      Dyżurny powitał mnie przyjaznym skinieniem głowy

Скачать книгу