Скачать книгу

że spełni moją prośbę. Cóż, nasza znajomość miała też kontekst pozamedyczny...

      – Co robicie? – w głosie Kirpanowa usłyszałem nadzieję.

      – Przenoszę twojego podwładnego do Sklifu. Może tam mu pomogą?

      – Dziękuję!

      – Nie dziękuj przed czasem, jeśli w resortowym schrzanili robotę, może nie dożyć tych przenosin. Sam wiesz, jakich mamy lekarzy.

      – Wiem – przytaknął niewesoło. – Może dałoby się coś z tym zrobić? Bo ostatnio więcej naszych ginie pod nożami tych rzeźników niż na służbie. Tylko w ciągu ostatniego roku w szpitalu zmarło trzech chłopaków z mojego komisariatu. Jeden z nich zgłosił się tam na badania. No i zbadali go, gnoje.

      – Naprawdę jest tak źle?

      – Myślicie, że żartuję? Doszło do tego, że ludzie boją się zwykłego prześwietlenia. Jeśli chcecie, na jutro dostarczę wam nazwiska ofiar naszych medyków.

      Podrapałem się po głowie: resortowego szpitala nie odwiedzałem od lat. MUR miał własnego lekarza i gabinet z pełnym wyposażeniem, wszystkie okresowe badania robiono na miejscu. Oczywiście dochodziły do mnie skargi, nie sądziłem jednak, że sytuacja jest aż tak poważna.

      – Nie na jutro, a za tydzień – odparłem po namyśle. – Za to chcę mieć dane z całej Moskwy. Dasz radę załatwić to dyskretnie?

      – Zrobi się – obiecał. – Wszyscy nasi mi pomogą.

      – Tylko pamiętaj – ostrzegłem – morda w kubeł! Bo czort wie co wymyślą łapiduchy, kiedy zorientują się, że ktoś im robi koło pióra.

      – Myślicie, że mają aż takie plecy?

      Spojrzałem na sierżanta z politowaniem.

      – Poprzedni dyrektor szpitala był członkiem Akademii Nauk.

      – Był?

      – Teraz rąbie tajgę, o ile żyje. Jeśli nie chcesz... – zacząłem, widząc minę milicjanta.

      – Nie, nie! Zajmę się tym.

      Wzdrygnąłem się na ostry dźwięk telefonu, ech, nerwy już nie te.

      – Słucham! – rzuciłem sucho.

      – I ja cię kocham – powiedziała ochrypłym ze zmęczenia głosem Nadia. – Co się stało?

      Wyjaśniłem jej sprawę w kilku zdaniach, pomijając wszelkie kwestie osobiste ze względu na obecność Kirpanowa.

      – Za godzinę twój Tkaczow będzie już w Sklifie – poinformowałem sierżanta, odkładając słuchawkę. – Moja znajoma zajmie się nim osobiście.

      Milicjant odmeldował się regulaminowo i zostałem znowu sam. Podszedłem do okna, burzowe chmury zasnuły niebo, gwałtowne podmuchy wiatru szarpały okryciami przechodniów, zrywały z głów kapelusze. W sumie nic dziwnego w marcu.

      Wyjąłem z biurka butelkę koniaku, nalałem do kieliszka na dwa palce. W zasadzie nie piłem alkoholu w pracy, ale dziś był parszywy dzień. Wychyliłem za lepsze jutro.

      Ciężarówkę zauważyłem z odległości kilkuset metrów, stała tuż przy bramie, częściowo blokując wyjście. Ki czort? Na wszelki wypadek przełożyłem tokariewa z podramiennej kabury do kieszeni płaszcza, dotknąłem spustu. Jakby co, będę strzelał przez kieszeń. Lepiej dmuchać na zimne, mimo układu z Cichym zdarzało mi się wysyłać za kraty nieprzestrzegających zasad błatnych albo urków na gościnnych występach. Na pewno niejeden chciałby mi podziękować...

      Podszedłem ostrożnie do wozu, cofnąłem się, ustępując drogi robotnikom wynoszącym sporej wielkość drzewko cytrynowe. Czyżby Worobiowa sprzedawała swoją dumę i radość?

      Zajrzałem na pakę, była zapełniona dziwaczną zbieraniną mebli, obrazów i wyraźnie zeszłowiecznych bibelotów. Wyglądało, że moja ulubiona sąsiadka postanowiła się wyprowadzić.

      – Dołożycie się? – spytał ktoś za moimi plecami.

      No tak, o wilku mowa: towarzyszka Worobiowa stała w bramie, dlatego jej nie zauważyłem. Podobnie jak kilku innych znajomych bab.

      – Dołożę?

      – Na pogrzeb. Nie chcemy, żeby Julkę i Ludę spalili w krematorium.

      Przytaknąłem z roztargnieniem. Kremacja była droższa niż tradycyjny pogrzeb, dlatego mimo wysiłków propagandy dążącej do wykorzenienia „religijnych zabobonów” mało kto korzystał z tej opcji. Jednak zakupione swego czasu w Niemczech nowoczesne piece krematoryjne trzeba było jakoś wykorzystywać, dlatego poddawano kremacji ciała bezdomnych i zmarłych, którzy nie mieli krewnych gotowych zorganizować zwykły pochówek.

      – Wykupienie miejsca na cmentarzu i wykopanie grobów to niewielki wydatek – kontynuowała Worobiowa. – Ale trumny, transport, pomniki to inna rzecz. Dlatego się składamy.

      – Chcecie orkiestrę? – spytałem niepewnie.

      – Dobrze by było – mruknęła któraś z kobiet. – Ale za co?

      – Ile by to kosztowało?

      – Na razie wystarczy dwieście, może trzysta rubli, później trzeba będzie dopłacić przynajmniej drugie tyle.

      – Załatwcie wszystko, opłacę rachunki. I zabierzcie z powrotem swoje graty. – Z niesmakiem wskazałem na ciężarówkę.

      – A orkiestra? – rzuciła bez tchu przysadzista babina pod sześćdziesiątkę.

      – Niech będzie i orkiestra.

      Idąc do mieszkania, czułem na plecach spojrzenia sąsiadek. No, teraz dopiero posypią się donosy, informujące odpowiednie organy o moim podejrzanym bogactwie! A i chuj z tym! Niech piszą, suczki.

      Zanim otworzyłem drzwi, sprawdziłem odruchowo, czy wszystko jest na swoim miejscu. Było. Zarówno cienka, stalowoszara nitka przyklejona do zamka, jak i złożony z kilku pozornie przypadkowych kresek znak tuż przy ościeżnicy. Wyglądający jak efekt dziecięcej zabawy symbol był przekazem dla błatnych i znaczył mniej więcej tyle co: „Nie ruszaj tej chaty!”. Wiedziałem, że jeśli znajdę się w poważnym konflikcie z Cichym, ta sama niewidzialna ręka, która go namalowała, sprawi, że zniknie bez śladu.

      Zdjąłem buty, przebrałem się i na bosaka pomaszerowałem do lodówki. Niestety, nie miałem kiedy jej zaopatrzyć i wnętrze wypełniało głównie światło. Z westchnieniem rezygnacji otworzyłem konserwę, sięgnąłem po nieco czerstwe już bułki. Nie żebym narzekał, bywało, że jadłem dużo skromniejsze posiłki, ale człowiek szybko przyzwyczaja się do luksusu.

      Nastawiłem wodę na herbatę, wsypałem do kubka mieszaninę iwan-czaju i chińskiej czarnej herbaty; od czasu pobytu w Listwiance taka najbardziej mi smakowała. Przygotowywanie kolacji przerwał mi dzwonek. A to kto? O tej porze nikt mnie nie odwiedzał, może któraś z sąsiadek postanowiła omówić detale pogrzebu?

      Kobieta nosiła wytworne palto, kapelusz z elegancką woalką skrywał jej twarz. Ubrania na pewno nie wyprodukowano w Rosji, a widoczna w postawie mojego gościa rzadko spotykana dystynkcja sugerowała, że nie reprezentuje miejscowej organizacji partyjnej. Zresztą agitatorzy nigdy nie chodzili w pojedynkę.

      – Słucham? – spytałem, stając w progu.

      – Może wpuścisz mnie do środka? – zasugerowała cierpkim tonem, podwijając woalkę.

      Bez słowa usunąłem się z przejścia; Lidia Zosimowna Siwers,

Скачать книгу