Скачать книгу

Galaretę z byczych ogonów sobie darujemy – powiedział z lekkim niesmakiem, studiując menu. – Poproszę boeuf Strogonow, barszcz staromoskiewski, sałatkę z krewetek tygrysich, do tego przydałyby się zakąski...

      – Zdaję się na pański gust – powiedziałem.

      – W takim razie czerwony kawior i solone grzybki.

      – Dla mnie kotlet kijowski i zupa rybna – szybko uzupełniłem zamówienie. – Obiecał pan opowiedzieć o historii tej restauracji – przypomniałem, kiedy zostaliśmy sami.

      – Oczywiście – uśmiechnął się Woroncow. – Z przyjemnością. Kiedyś byłem tu stałym gościem. Wie pan, skąd pochodzi nazwa „Jar”?

      Zaprzeczyłem ruchem głowy.

      – W tysiąc osiemset dwudziestym szóstym Francuz Tranquille Yard otworzył restaurację na moście Kuznieckim. Tu, gdzie siedzimy, „Jar” pojawił się dziesięć lat później. Początkowo był to niewielki, drewniany budynek. W tysiąc osiemset siedemdziesiątym pierwszym lokal kupił niejaki Aksjonow, później przejął go były oficjant Aleksiej Sudakow. Ten ostatni właściwie zbudował go od nowa, od tego czasu niewiele się tu zmieniło.

      Rozejrzałem się, jakbym przyszedł tu pierwszy raz, rzeczywiście wystrój był zdecydowanie przedrewolucyjny: złocone plafony, gabinety dla gości pragnących pobiesiadować w samotności lub w wąskim gronie, kryształowe żyrandole...

      – Sudakow kazał tu zbudować lożę dla rodziny imperatora, choć ten nigdy nie odwiedził „Jaru”, ale bywało tu wiele innych sławnych osobistości: Sawwa Morozow, Czechow, Gorki, Szaliapin, Balmont, a nawet Rasputin – kontynuował Woroncow.

      Tymczasem przy naszym stoliku wyrosło jak spod ziemi dwóch kelnerów, pojawiły się zamówione dania i wódka. Rozlałem alkohol, uniosłem szkło.

      – Za stare, dobre czasy – powiedziałem z uśmiechem.

      Woroncow zaaprobował toast z wyzywającym błyskiem w oku.

      – Mam siedemdziesiąt pięć lat – powiedział pozornie bez związku. – Niewiele mi już zostało.

      – Nie jestem kapusiem – odparłem obojętnie. – Z mojej strony nic panu nie grozi, o ile nie zacznie pan strzelać do portretów wodzów rewolucji. Wtedy musiałbym zareagować, pracuję w milicji – wyjaśniłem, wskazując wzrokiem ogromnych rozmiarów podobiznę Stalina.

      Mięśnie na policzkach Woroncowa zagrały, nie zdążyłem jednak odczytać emocji, mój towarzysz odgonił je gestem, jakby zrywał z twarzy pajęczynę.

      – Tym lepiej – mruknął.

      Przez jakiś czas delektowaliśmy się jedzeniem, z rzadka sięgając po kieliszki z wódką.

      – Pewnie ciekawi pana, co tu robię? – spytał Woroncow po kolejnym toaście.

      – Odrobinę – przyznałem.

      – To coś w rodzaju podróży sentymentalnej, odwiedzam miejsca, które znam z czasów młodości, takie, w których zachowały się okruchy dawnych wspomnień.

      – Ale dlaczego nie wszedł pan do „Sow”... „Jaru”?

      – Nie stać mnie. Zresztą tu wpuszczają tylko aparatczyków, nową elitę intelektualną i hokeistów – odparł, łagodząc wypowiedź uśmiechem.

      – Nie stać?

      – Ach, ma pan na myśli ten sygnet? To pamiątka rodowa, nigdy bym go nie sprzedał.

      – A poza tym lokalem? Zostało coś jeszcze z dawnej Moskwy?

      – Owszem, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.

      – Oświeci mnie pan?

      – Dlaczego nie? Jestem panu coś winien za poczęstunek i możliwość odwiedzenia starych kątów.

      – Słucham – zachęciłem.

      – A pan ma jakieś skojarzenia?

      – Gastronom numer jeden? – rzuciłem niepewnie.

      – Tak, to dawny dom towarowy Jelisiejewa – przytaknął.

      – Znał go pan?

      – Owszem – odparł jakby nigdy nic. – Należeliśmy do tego samego klubu, poznałem go w tysiąc dziewięćset piętnastym, kiedy formalnie otrzymał dziedziczne szlachectwo. Wcześniej, jako kupiec, nie miał wstępu do szlacheckich klubów. Nie żeby mu na tym zależało, to był człowiek czynu, obojętny wobec dworskiego blichtru.

      – A pan?

      – Och, nie byłem nikim nadzwyczajnym, choć moja rodzina posiada tytuł szlachecki od siedemnastego wieku.

      – Czym się pan zajmował?

      – Zarządzałem rodzinnym majątkiem, mieliśmy posiadłość pod Żytomierzem.

      – Znał pan okoliczną szlachtę? – spytałem szybko.

      – Tyle o ile. Dlaczego pan pyta?

      – Interesuje mnie pewna rodzina, mieli posiadłość na Ukrainie niedaleko pańskiej.

      – Jak się nazywali?

      Powiedziałem mu. Milczał długo, wreszcie pokręcił głową.

      – Nie – odparł stanowczo. – Za wysokie progi. Słyszałem o nich, ale jeśli widziałem, to tylko z daleka. Co prawda ani hrabia, ani jego syn nie byli snobami, lecz w tym środowisku panowała dość ścisła hierarchia. Były też inne niuanse.

      – Tak?

      – Polacy zawsze trzymali się nieco na uboczu, choć ta akurat rodzina nie dystansowała się specjalnie od rosyjskich ziemian. O ile pamiętam, syn hrabiego ożenił się z Rosjanką.

      – Jak się nazywała?

      – Proszę wybaczyć, upłynęło już tyle czasu. – Bezradnie rozłożył ręce. – Na pewno była arystokratką, ale szczegóły zatarły mi się w pamięci.

      – Gdyby pan sobie przypomniał...

      – Mam nadzieję, że to nie zainteresowanie zawodowe?

      – W żadnym wypadku!

      – W takim razie nie rozumiem, dlaczego zajmują pana takie detale?

      – Z powodów osobistych – odparłem sucho.

      Woroncow nie zarzucił mi kłamstwa, jednak zacięty wyraz twarzy sugerował, że jeśli go nie przekonam, nasza rozmowa skończy się tu i teraz.

      – No dobrze – westchnąłem. – Pamięta pan, jak wyglądał hrabia i jego syn?

      – Nie, niespecjalnie, choć pewnie rozpoznałbym ich na fotografii.

      Wyciągnąłem z zanadrza dwa zdjęcia, jedno przedstawiało mojego dziadka i pochodziło z imperialnego herbarza wydanego w tysiąc dziewięćset trzecim roku, drugie zrobiłem ojcu kilka lat przed śmiercią.

      – Poznaje pan? – spytałem.

      Woroncow odsunął fotografie na odległość wyciągniętej ręki, widać dolegała mu starcza nadwzroczność.

      – Tak – przyznał. – To oni. I co z tego? Nadal nie rozwiewa to moich wątpliwości.

      – Niech mi się pan przyjrzy – zaproponowałem.

      Starzec spojrzał na mnie ze zmarszczonymi brwiami, w chwilę później jego oczy rozszerzyły się w zdumieniu.

      – Niemożliwe – wymamrotał. – Jest pan synem...

      Powstrzymałem go stanowczym gestem, ruchem głowy wskazałem kręcących się wokół kelnerów.

      –

Скачать книгу