ТОП просматриваемых книг сайта:
Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Читать онлайн.Название Noce i dnie Tom 1-4
Год выпуска 0
isbn 978-83-660-7613-6
Автор произведения Maria Dąbrowska
Жанр Поэзия
Издательство OSDW Azymut
W dzień ślubu Barbary i Bogumiła wypadła zła pogoda – mróz, wicher i zadymka. Nim zdążono powsiadać do karet[55], furmani, konie i dachy pojazdów zasypane zostały śniegiem. Był już zmierzch. Jechano powolutku śród różowego światła latarń i jakby przedzierając się przez drgające zwoje gęstego muślinu. W kościele wszyscy musieli stać cały czas okutani w rotundy[56] i szuby[57] – gdyż panowało w nim lodowate zimno, a za każdym otwarciem drzwi smugi śniegu zaczynały wiać po posadzce. Z rodziny panny Barbary obecna była tylko pani Ładzina z mężem, ze strony Bogumiła występował jego dalszy krewny tego samego nazwiska, Hipolit Niechcic[58], posiadający niedaleko Borku własny folwark. Oprócz tego były koleżanki, przyjaciółki i znajomi panny Barbary. Panna młoda nie miała żadnej specjalnej ślubnej sukni, ubrana była w nowy, ale już od jakiegoś czasu noszony, granatowy watowany kostium z szarym barankiem i takąż barankową z granatowym czapeczkę. Była zamyślona i miała niewidywany u niej dotąd, nieco wyniosły i srogi wyraz oczu. Gdy na chórze zaczęto grać i śpiewać, dwie łzy spłynęły po jej twarzy, która jednakże poza tym ani drgnęła. Wszyscy inni wciąż ze sobą szeptali, tak że w kościele prócz odgłosów niepogody słychać było świszczący szelest. Panowie odzywali się nawet basowym półgłosem.
Na krótko przed oczekiwanym ukazaniem się księdza drzwi kościelne jeszcze raz się otwarły, a potem z grzmiącym hukiem zamknęły. Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż do kościoła wciąż jeszcze wchodzili ci i owi spośród ulicznej gawiedzi. Nagle jednak odwołano pana młodego. Tuż za nim odeszli w głąb kościoła Hipolit Niechcic i Łada. Teraz dopiero Barbara zaczęła drżeć i mienić się na twarzy.
– Co się stało? – myślała i nie śmiała zapytać, lecz serce w niej upadło. Może Bogumił rozmyślił się i nie chce z nią brać ślubu, może to owa pani z krzeseł lub ta z wachlarzem zjawiły się, by przerwać uroczystość. Tak czy inaczej, miała niejasne poczucie, jakoby zasłużyła na tego rodzaju niełaskę losu, i truchlała, czekając najgorszego. Bogumił tymczasem powrócił do orszaku, a ujrzawszy wpatrzoną w siebie, zmienioną twarz narzeczonej, podszedł do niej i pocałował ją w rękę.
– Co się stało? – szepnęła – proszę pana.
– Nic, kochanie – odparł – wszystko dobrze. – Lecz był blady jak płótno i pomimo wysiłku nie zdołał się uśmiechnąć – tak że panna Barbara nie odzyskała spokoju i myliła się przy powtarzaniu słów obrzędu. Ręka jej drżała tak, że ksiądz z trudem tylko zdołał jej włożyć obrączkę.
Gdy po załatwieniu wszystkich formalności znaleźli się we dwoje w karecie, Bogumił powiedział prędko:
– Moje dziecko, nie przejmuj się tym bardzo. Moja matka umarła[59]. Nagle. Dostałem depeszę ze dworu.
Tak więc ślubna podróż pani Barbary była to podróż na pogrzeb. Mieli tylko tyle czasu, by zabrać rzeczy i wyruszyć na kolej. Pociąg, na który według otrzymanego zawiadomienia miały być wysłane konie z Krępy, odchodził o siódmej z minutami. Ładowie i Hipolit Niechcic mieli zostać do rana, by pozałatwiać rzeczy, którymi państwo młodzi nie zdążyli się zająć.
Do Dworca Kowelskiego[60] nie było bardzo daleko. Bogumił znalazł sanki zaprzężone w bystrego konia[61] i przybyli na czas.
Budynek stacyjny stał w polu i był tak zasypany, że wśród sinobiałej mgławicy widać było tylko ciemną smugę niskiej ściany z niewyraźnie oświetlonymi oknami. Dokoła była pustka i huczał wiatr. Pociąg stał już, świecił i dyszał, jego czarne kształty rozpływały się w sypkiej ostrej zawiei. Weszli do poczekalni. Bogumił kupował bilety, a pani Barbara szczękała z zimna zębami i powtarzała: – Jezus Maria, prędzej, prędzej, bo nie zdążymy. – To znów milkła, zamykała oczy, żeby nie patrzeć, jak Bogumił powoli odbiera resztę. W powietrzu coś niejasno dźwięczało, zapewne druty czy sygnały, czy słupy telegraficzne.
Wreszcie znaleźli się w przedziale, w którym drzemał już jegomość w lśniących kaloszach. Jechali pięć godzin i przez cały ten czas nie śmieli ze sobą mówić ni postępować swobodnie jak ludzie zaślubieni. Zmarła była pomiędzy nimi, pani Barbara czuła, że Bogumił wciąż o niej myśli, i nie mogła mu tego mieć za złe, przeciwnie, musiała mu to chwalić. On zaś w istocie zapadał co chwila w zadumę, śród której wszystko obecne znikało mu sprzed oczu. Często jednak zrywał się i prosił żonę, to by się na nim oparła, to by się położyła.
– Czy ci nie zimno, kochanie, czyś nie głodna – pytał, a ona odpowiadała: – Nie, dziękuję panu – gdyż nie mogła tak ni stąd, ni zowąd zacząć mówić mu „ty”. Niekiedy oboje zaczynali drzemać, a pani Barbara majaczyła, że matka Bogumiła nie umarła, popadła tylko w omdlenie. Gdy przyjadą, będzie już przytomna, lecz ciężko chora, a wtedy ona roztoczy nad nią opiekę, będzie ją na rękach przenosić z łóżka na fotel, aż staruszeczka wyzdrowieje – cóż to będzie za radość. O, jakże pragnęła zastać ją przy życiu i zatrzeć pamięć wizyty, w czasie której tak jej się wszystko u świekry nie podobało.
O dwunastej w nocy siedli do sanek i jechali nimi do czwartej nad ranem. Na szczęście wiatr ustał najzupełniej, wypogodziło się, świecił księżyc, noc była przeczysta i lazurowa. Teraz jednak jeszcze trudniej było im porozumieć się ze sobą, gdyż byli odziani w sterczące kołnierzami wysoko ponad głową olbrzymie, ciężkie futra, przez które mówili do siebie niby przez ścianę. Pani Barbara, wyglądając jednym okiem ze swych niedźwiedzi, zachwycała się tylko po cichu przywalonymi śniegiem sosnami i świerkami, co świeciły w księżycu olśniewającym blaskiem.
Na koniec wjechali w znajome podwórze i stanęli cicho przed niziutkim swym domem. Zrazu nie było nikogo widać, psy tylko poszczekiwały, lecz niebawem otoczyli ich ludzie. Było ich kilkoro. W milczeniu zaczęli świecić latarnią, bo księżyc