Скачать книгу

Fe, fe – myślała pani Barbara o tych potrawach, lecz przyrządzała je, a choć były takie prostackie, nadanie im odpowiedniego smaku, zapachu i kruchości wymagało całej kopalni wiedzy. Często się też to jedno, to drugie nie udawało. Bogumił jednak nie dawał niczym wtedy poznać, że się czuje nieswojo, spożywał, nie wzdragając się, i mówił o czym innym, jakby w obyczajach jego leżało ujawniać tylko wesołe i dodatnie uczucia. Lecz pani Barbara przyciskała go do muru, powtarzając ze łzami w oczach:

      – Ty chyba jesz mnie na złość. Przecież widzisz, że mięso twarde, że ogórki za słone, że chrzan zanadto sparzony. Dlaczego robisz mi na złość? Błagam cię, nie jedz. – I bardzo była w takich wypadkach rozżalona.

      Podwórzowe mieszkanie miało tę jeszcze właściwość, że przesiąkało podwórzowymi woniami. Póki trwała zima, nie dawało się to we znaki, ale wiosną i latem pani Barbara bardzo cierpiała z powodu bliskości chlewów, obory i stajni, zwłaszcza gdy jej się przypomniało, że świeże wiejskie powietrze było jedną z tych rzeczy, na które się, jadąc tutaj, cieszyła. Już prędzej i łatwiej przywykła do nowego dla niej rodzaju ciszy i hałasów, jakie panowały w podwórzu. Z początku noce w dawnym pokoiku na Lesznie wydawały jej się znacznie spokojniejsze niż noce w Krępie. Tam – daleki, przytłumiony gwar miasta lub czyjaś zapóźniona, niewyraźna muzyka za murami napawały całe jestestwo kojącym poczuciem bliskości ludzi, a nie mąciły spokoju i usypiały raczej, niż rozbudzały. Tu po skończeniu robót dziennych zapadała nagle tak wielka cisza, jakby ludność wymarła, a świat cały zaginął bez śladu w nieprzebytych ciemnościach. Ledwo jednak położono się spać, stróż nocny zaczynał chodzić i gwizdać przeraźliwie na wibrującej metalowej świstawce z kamyczkiem w środku. Nadto jeżeli był deszcz i na podwórzu stały kałuże, to miał on zwyczaj przechodzić pod samymi oknami Niechciców, gdzie było pasmo bruku. To powodowało takie dudnienie w ścianach, że pani Barbara jeszcze przed zagwizdnięciem budziła się z najmocniejszego snu. O wpół do czwartej dzwoniono już do doju, a dzwonek znajdował się na jednym z drzew, stojących w pobliżu ich domu; o czwartej szły znów koło ich okien dójki[68], rozmawiając i szczękając bańkami. Zaraz potem włodarz[69] łomotał w okiennicę i Bogumił zaczynał się ubierać. Zimą zapalał świeczkę i zasłaniał ją rozwartą książką od oczu pani Barbary, a później, kiedy nastały wczesne ranki, uchylał okiennicy tylko tyle, by poznajdować swe rzeczy. Starał się zachowywać, jak mógł najciszej, najostrożniej, ale jak zwykle, gdy świadomy wysiłek woli jest zanadto ku czemuś napięty, nagle potrącał krzesło lub upuszczał coś z piorunującym hałasem. Przerażony zastygał wtedy na chwilę, a pani Barbara mówiła:

      – Nic nie szkodzi, ja nie śpię, nie śpię.

      Gdy Bogumił wyszedł, wszystkie odgłosy milkły na parę minut, a potem nagle cały dom razem z rodziną ogrodowego, ze starą Ludwiczką, psami, tuczącymi się gęśmi i własną pani Barbary służącą Bylisią zaczynał się odzywać, wstawać, krzątać, a i w podwórzu brzmiał już rwetes i zgiełk.

      Na wsi nikt nie miarkuje ni głosu swego, ni hałasu, jaki sprawiają przedmioty. Drzwiami wali się tak, że tynk oblata ze ścian, okiennice zamyka się, jakby się je chciało połamać w drzazgi, mówi się, jakby wszyscy byli głusi. Lecz poza nocą, w ciągu której jeszcze i psy nie ustawały szczekać, i poza chwilami wyruszania do pracy lub powrotu z pól, na podwórzu przez większą część dnia panowała cisza. Jednak nie była to powabna cisza wiejska, pełna szumu drzew i szczebiotu ptasząt, jaką pani Barbara znała z przechadzek z przyjaciółmi. Była to wielka, prawie przygnębiająca cisza opuszczonego miejsca. Wszystko, co żyje, znajdowało się w polach lub na pastwiskach albo wewnątrz budynków gospodarskich; podwórze wyglądało wtedy – latem jak płowa pustynia, zimą jak całun śmiertelny. Jeżeli nawet kto się ruszał pomiędzy budynkami, chodził koło drobiu czy świń albo rznął sieczkę – to kołatanie maszyny, odgłos kroków i wabiących stworzenie nawoływań zwiększały tylko osowiałe milczenie i pustkę.

      W pierwszych tygodniach pani Barbara myślała, że jej głowa pęknie od chwil gwałtu, a serce zamrze z żałości od godzin ciszy, ale niebawem przyzwyczaiła się do jednego i do drugiego. Nauczyła się nawet mówić gromko, co jej przyszło tym łatwiej, że głos miała z natury donośny. Zaś olbrzymie puste godziny wypełniała, czym mogła. Książki i gazety, które przysyłała czasami pani Teresa Kociełłowa, nie wystarczały, by zająć cały wolny czas; sprzątanie, polewanie kwiatów na oknach i przyrządzanie posiłków szło też prędko, gdyż Bylisia żwawo się ze wszystkim zwijała. Resztę wolnego czasu spędzała pani Barbara najczęściej z wujem Bogumiła, Klemensem Klickim. Był to szczupły i drobny człowiek o mętnym spojrzeniu bladych oczu, o siwych, bujnych włosach i rozwichrzonej, srebrzystej brodzie. Chodził latem w zrudziałej czamarze[70], a zimą w kożuchu, z którego nawet w domu niechętnie się rozdziewał, a i jedno, i drugie przepasywał zawsze mocno ściągniętym rzemiennym pasem. Nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu, lecz życie przedwcześnie uczyniło go starcem. W czasie powstania dostał był cios kozacką piką w głowę, tak że mu pękła czaszka. A kiedy leczył się potem daleko od stron rodzinnych, żona jego uciekła z domu z rosyjskim oficerem dragonów. Te wypadki były, jak mówiono, przyczyną, że dostał obłędu. Jednak obłąkanie jego było spokojne i łagodne i polegało głównie na pomieszaniu ludzi, czasów i zdarzeń. Panią Barbarę na przykład bardzo lubił, ale kim ona jest – tego nie mógł rozpoznać. Zwykle brał ją za gościa, za przebywającą u nich czasowo kuzynkę i odnosił się do niej zawsze z wyszukaną uprzejmością. Zmarłą matkę Bogumiła uważał za swoją matkę i przeważnie miał ją też za wciąż jeszcze żyjącą. Często niecierpliwił się i pytał: „Gdzie mama poszła, dlaczego tak długo nie przychodzi?”. Czasami zbywano go tym lub owym, kiedy indziej tłumaczono mu, że mama nie żyje. Wtedy płakał i mówił, że teraz jest już zupełnym na tej ziemi sierotą. Co do Bogumiła, to zdawał sobie sprawę, że to jest Bogumił Niechcic, jego siostrzeniec, ale uważał go za małego chłopca i często obiecywał mu dać w skórę. To znów przychodził czas, kiedy poznawał ludzi, ale za to był przekonany, że powstanie trwa ciągle i że jest na drodze do zwycięstwa. Naówczas co dzień prawie wyobrażał sobie, że tylko na krótko wpadł z obozu do Krępy, żeby się zobaczyć z rodziną, i że wnet musi wracać. Niekiedy przez parę dni z kolei co wieczór wybierał się do lasu. Latem, gdy go mniej pilnowano, zwłaszcza dawniej przed przybyciem pani Barbary, Bogumił nieraz, wyszedłszy rano w pole, znajdował go śpiącego pod stogiem albo na skraju lasu. Zimą uciekano się do najrozmaitszych sposobów, by go w domu zatrzymać. Najbardziej skutecznym było dać mu znać po cichu, że Moskale są we wsi i że ma się nie ruszać ze swojego pokoju. Wtedy uspokajał się, ale, niestety, na wszelki wypadek, żeby go nie znaleźli, chował się do szafy albo pod łóżko i bardzo trudno było go stamtąd wyciągnąć.

      Lepiej było, kiedy się pani Barbarze udawało wmówić w wuja Klima, że przecież w ostatniej bitwie partia została rozproszona i że dopiero taki a taki ma przybyć i dać znać, gdzie się oddział na nowo zbierze. Wtedy przez kilka tygodni był spokój. Klemens Klicki czekał cierpliwie pory, paląc fajkę albo śpiewając półgłosem starą panieńską piosenkę:

      Gdy tańcuję zwinna, żywa,

      z wiatrem kosa moja pływa.

      Za mną chłopców rój… za mną chłopców rój.

      W tańcu dłoń mi lekko ściśnie,

      czułym okiem na mnie błyśnie

      narzeczony mój… narzeczony mój.[71]

      Często też, jeżeli pani Barbara była przy nim, opowiadał jej o stoczonych potyczkach i swych przygodach w obozie. Bieg jego myśli był w tej materii tak prawidłowy, a opowiadania tak malownicze, że pani Barbara słuchała go z zajęciem, a nieraz nawet z patriotycznym uniesieniem. Wuj Klemens często też wspominał o swoich dowódcach, którzy nosili cudzoziemskie nazwiska: Szmeyc[72] i Navoni[73]. Na Szmeyca wymyślał, a Navoniego chwalił. Jeżeli Bogumił

Скачать книгу