Скачать книгу

dał się ruszyć z miejsca. Był przekonany, że został napadnięty przez Moskali i złorzeczył, że żywym nie da się wziąć. Na koniec osłabł tak, że Bogumił i Nebelski wzięli go na ręce i zanieśli do bryczki. Niechcicowie posadzili go między sobą, objęli ramionami i okryli, czym mogli, lecz wszystko było mokre, tak że starzec wciąż trząsł się. Całą drogę to jęczał, to coś mówił.

      – Hasło – powtarzał – hasło… Szmeyc świnia, źle prowadził. Niech żyje Polska. – Wpatrywał się w ciemności przed sobą i wołał: – Nie tędy. Na prawo, ośle, na prawo! – a potem pytał znękany: – Daleko jeszcze – Michał – jak myślisz, czy to jeszcze daleko?

      Pani Barbara przyciskała go mocno do siebie i zanosiła się od płaczu. Na szczęście nikt nie słyszał, gdyż bryczka hałasowała, kałuże chlustały pod kołami, a deszcz i wiatr szlochały razem z nią.

      Nazajutrz wuj Klemens nie wstał już z łóżka. Chorował trzy tygodnie na zapalenie płuc. Przywożono doktora, stawiano mu bańki i zwyczajne, i cięte[76], lecz nic już nie pomogło i umarł. W czasie choroby niezmiernie poweselał. Chciał ciągle widzieć przy sobie panią Barbarę. Uśmiechał się do niej i powtarzał z tkliwością: – Moja ci to Marysiuchna kochana. – Brał ją za swoją zbiegłą żonę, o której przedtem nic nigdy nie wspominał. Myślał, że do niego wróciła. Pogrzeb miał cichy i skromny. Dwór krępski przysłał przez Nebelskiego wieniec z jedliny. Z Borku przyjechali Ładowie.

      Później, gdy już było po wszystkim, Bogumił i Barbara poszli uporządkować pokoik wuja Klemensa. A gdy skończyli, siedzieli tam jeszcze chwilę, rozpamiętując minione dnie. Było już prawie ciemno, pani Barbara prosiła Bogumiła, żeby zaśpiewał tę piosenkę, w której powtarzają się słowa: „Teraz polami, borem, lasami i ostępem marsz”.

      Nie mógł sobie jej dobrze przypomnieć, długo milczał, paląc fajkę, a w końcu zaczął nucić. Lecz prześpiewał tylko pierwszą zwrotkę i rzekł:

      – Wiesz, nie mogę…

      Pani Barbara zapłakała.

      – Dajże spokój – prosił Bogumił. – Przecież to dla niego takie szczęście, że umarł. Idzie sobie na koniec bez przeszkody tymi polami, borem, lasami… Nie szarpiemy go, nie ciągniemy do domu.

      – Ja nie nad nim – odparła – tylko tak…

      – A nad kim? – spytał.

      – Nad czym? – poprawił się po chwili.

      – Nad tym – szepnęła ku jego zdziwieniu – że nie rozumiem, po co to wszystko toczy się, mija…

      5

      Po śmierci wuja Klemensa pani Barbarze przybyło dużo czasu, z którym w dalszym ciągu nie bardzo wiedziała, co zrobić.

      Cokolwiek chciała zapocząć, zaraz sobie uprzytomniała, że aby rzecz mogła pójść należycie, brak jej tego lub tego i że w takich okolicznościach może osiągnąć tylko daleko skromniejsze wyniki, niż pragnęła, a więc wolała nie kusić się o żadne. Tak, na przykład, mając pod oknem tylko miejsce na mały klombik, nie zrobiła żadnego. – Kwiaty? Dom w kwiatach powinien tonąć – mówiła – ale nie żebym miała ich tyle, co na cmentarzu na grobie.

      Za to podziwiała piękno natury tam, gdzie zostało ono szczodrze, bez ograniczeń i dla wszystkich jednakowo rozpostarte – to jest na łące i w lesie. Co prawda w głąb lasu nie zapuściłaby się za żadne skarby świata, błąkała się tylko po jego skrajach i pilnowała się, aby wychodzić przed południem, kiedy nie było obawy, że ją zmierzch może zaskoczyć.

      Jesień owego roku była długa, pogodna i ciepła, a widoki różnobarwnych zarośli tak urozmaicone, jak urozmaiconym pragnęłoby się widzieć swe życie. Zaś piękność świata cieszyła panią Barbarę w taki sposób i z taką siłą, jakby była pięknością jej własną, zdolną jej przynieść mnóstwo powodzenia i szczęścia.

      Raz jednak w czasie takiej przechadzki zlękła się, bo usłyszała wyraźnie, że w mokradle zarośniętym olszyną coś rusza się i czochra. Natychmiast przyszło jej do głowy, że to dzik, i puściła się pędem do domu. Kiedy mijała rzeczkę, ujrzeli ją żołnierze, którzy pławili tam konie, i zaczęli na jej widok pokrzykiwać. Pani Barbarze, zamierzającej właśnie na łączce nad rzeczką wytchnąć i przyjść do siebie, dodało to jakby skrzydeł. Słyszała za sobą tętent, była pewna, że ci Moskale ją gonią, a nawet, że ją już-już chwytają za włosy. Bez tchu biegnąc tyłami obór i stajen, dopadła domu i godzinę leżała na pół żywa na łóżku, nim się wreszcie opamiętała. Potem przez kilka dni chodziła nieswoja, bo nie wiedziała, czy kto widział ten jej nikczemny strach. Raz jej się zdawało, że wszyscy to widzieli, to znów uspokajała się, że oczywiście – nikt. Sama nie powiedziała o tym nawet mężowi, bo się wstydziła zarówno tego, że tak nie wiadomo przed czym uciekła, jak i tego, że miała czas chodzić na takie wycieczki. A w cichości ducha dręczyła się jeszcze i tym, że zmykała tak przed najeźdźcami i wrogami ojczyzny. Czuła się pohańbioną na wieki i na próżno pocieszała się tym, że uciekała nie jako Polka, ale jako bezbronna kobieta przed gromadą dzikich, rozbestwionych zapewne chłopów. Tak, ale jakże pięknie byłoby zachować się tak, jak Polce przystało – a więc stanąć, coś im powiedzieć, pouczyć ich, że rycerz nie zaczepia przelęknionej kobiety, lecz śpieszy jej na pomoc. Zaś gdyby pojęli i ofiarowali jej tę pomoc, wtedy byłby czas dumnie im na to odrzec, że Polka nie przyjmuje pomocy od nieprzyjaciół ojczyzny. I całe to wydarzenie powracało raz po raz do jej pamięci z coraz to innym, a coraz bardziej wzniosłym i odważnym zakończeniem. Aż póki nie wyrugowała go inna, bardziej złośliwa troska.

      Latem okazało się to złudzeniem, ale teraz znowu, po raz już nie wiem który, pani Barbara miała wrażenie, że chyba zaszła w ciążę. I na myśl o skutkach, które mogła ściągnąć na dziecko przez swoje wariactwo, nie sypiała po nocach, płakała, a nawet się modliła, chociaż nie była nabożna. Zaniechała też zupełnie samotnych spacerów i jeśli miała parę godzin wolnych, to biegła raczej do pani Zenobii Ładziny do Borku. Tu droga szła przynajmniej cały czas wsią i między domami, a iść do miasteczka, nawet wobec spotkanych ludzi, nie był to żaden wstyd. Wszak mogła mieć sprawunki.

      Z panią Ładziną czytały razem książki przesłane przez Teresę Kociełłową, a czasem szyły wspólnie sukienki i fartuszki dla synków pani Zenobii. Pani Barbarze tak dobrze to szło i dzieciom było czasem tak ładnie w tym, co zrobiła, że przypatrując się swemu dziełu, gorzko żałowała porzuconego krawiectwa.

      – Miałabym już może niedługo własny magazyn – mówiła – i byłabym samodzielnym człowiekiem. Siostry Kunke dorobiły się na strojach damskich majątku i ze mną byłoby to samo, bo mnie nieraz po cichu mówili, że mam więcej od nich zdolności. A najważniejsze, mieszkałabym w Warszawie, gdzie każdej chwili można coś ciekawego zobaczyć, posłyszeć, przeczytać.

      I rozpaliwszy się, mówiła o przeżywanych tam w panieństwie rozkoszach. Raz opowiadała treść sztuczki Musseta[77] oglądanej w teatrze, to znów przytaczała szczegółowo, co słyszała była na odczycie o wyspie Kubie, o morzach, niebach podzwrotnikowych, o palmach i zwyczajach mieszkańców.

      – Tak – dodawała. – Byłam głupia. Bałam się początków. Zdawało mi się, że być podręczną czy płatną panną w magazynie to nie dla mnie – że tego nie przetrzymam. Uważałam, że wyjść za mąż jest czymś najwięcej pochlebnym dla kobiety. A nad tym się nie zastanowiłam, żem tu przecie nie poszła na nic lepszego. Co prawda, to wiedziałam, że odjadę daleko i że nasze marne warunki nie będą moim znajomym tak ciągle biły w oczy, a miałam nadzieję, że po pewnym czasie dojdziemy i tu do czegoś innego.

      – I dojdziecie, dojdziecie – pocieszała ją pani Ładzina. – Któż by miał

Скачать книгу