Скачать книгу

okropni. Sąsiedzi, w sensie.

      – Co ma pani na myśli?

      – Że mnie wyzywają, to pół biedy. Wczoraj zmieszali z błotem moje dziecko. Bo mam podejrzenie. Że mogę to mieć.

      – Bardzo mi przykro, proszę się nie przejmować.

      Kobieta nawet nie wie, jak bardzo ją rozumiem. Ratownicy coraz częściej są traktowani jak trędowaci. Zwykłe zakupy w osiedlowym sklepie stają się dla nas udręką. Jesteśmy wytykani palcami, sąsiedzi, którzy wiedzą, gdzie pracujemy i czym się zajmujemy, odsuwają się od nas, uciekają. Zakupy robię kilka kilometrów od miejsca, w którym mieszkam.

      10.00, 12.00, 14.00

      Absurdów, niedopatrzeń, wpadek jest wiele.

      Przyjeżdżamy na miejsce, a pod blokiem inna karetka. Okazuje się, że dwóm zespołom przydzielono do obsłużenia ten sam adres.

      Przyjeżdżamy do rodziny. Dzwonimy, okazuje się, że pacjentom zostały już pobrane wymazy. Ktoś tu już był. Cenne minuty w piach.

      W jednym domu cała rodzina twierdzi, że zgłaszała się do sanepidu. A my mamy tylko jedno skierowanie i w papierach jak wół stoi: wymaz pobrać od jednej osoby. No i pobieramy od jednej. A reszta? Skąd my to mamy wiedzieć?

      Nie zastajemy ludzi na miejscu. Wzywamy policję, a policja nie ma tych osób w swoim wykazie.

      Przez dwadzieścia cztery godziny jedną karetką z pełnym zachowaniem zasad bezpieczeństwa zespoły są w stanie pobrać czterdzieści–pięćdziesiąt wymazów. Czterdzieści–pięćdziesiąt testów. Na więcej nie ma szans. W tym czasie zużycie sprzętu – dramatyczne. Osiemdziesiąt masek i kombinezonów.

      Jedziemy pod kolejny adres, rozmawiamy, zastanawiamy się, ilu rzeczywiście jest w Polsce zakażonych. Bo tego, że zdecydowanie więcej, niż wskazują oficjalne statystyki, jestem akurat w stu procentach pewna. Wiem to choćby stąd, że nagminnie odwiedzamy domy, w których mieszkają trzy–cztery osoby, a badamy tylko jedną. Te osoby często nie mają możliwości izolacji ze względu na warunki lokalowe, opiekę nad dziećmi, starszymi osobami. Pomijam tłumnie odwiedzających znajomych, nieudolnie uciekających na widok karetki. No i oddalanie się z miejsca kwarantanny…

      – Ja tylko z psem, tylko po mleko!

      Ile razy ja to już słyszałam…

      18.30

      Wracamy do szpitala. Już na wejściu czuję, że atmosfera jest napięta. Pod naszą nieobecność zdążyło się tu zrobić gorąco. Przybywa wyjazdów do „podejrzeń” z dusznościami, gorączką. Rośnie poziom stresu, tym bardziej że niejednokrotnie trzeba jechać na sygnale, także do dzieci. A zakładanie środków ochrony osobistej trwa. Uciekają cenne sekundy, bo trzeba wskakiwać w kombinezon. Widzę, jak jeden z kolegów stara się to robić na wyścigi, bo dostaje wezwanie w kodzie 1. Czyli w najwyższym priorytecie.

      – Nasze bezpieczeństwo na pierwszym miejscu – rzucam do niego. Słyszy, ale nie daje tego po sobie poznać. Szybkim krokiem zmierza w stronę karetki.

      20.30

      W domu dostaję wiadomość. Krzysiek wysyła link.

      „Puść sobie od około siódmej minuty”.

      Klikam, na Facebooku otwiera się wideo nagrane przez Dorotę Szelągowską. Przytacza moje słowa z poprzednich relacji. O braku kombinezonów, o tym, że Krzysiek ma dziecko i żonę w ciąży. Mówi o trudnych warunkach, w których musimy teraz pracować.

      „Miłe” – odpisuję.

      Nachodzi mnie jednak refleksja. Przecież to w sumie nic nowego. To ten sam Krzysiek, który długo przed wybuchem epidemii swoim autem holował niesprawną karetkę. Ten sam, który pędził ze mną na sygnale z poparzonym dzieckiem, a przy wjeździe na SOR okazało się, że mamy wyciek oleju. I dlatego na autostradzie traciliśmy moc. To ten sam Krzysiek, który na jednym dyżurze opiekuje się ze mną pacjentami na respiratorach, pijanymi, bezdomnymi narkomanami, z bólami brzucha, urazami i całą poczekalnią „zielonych”, czyli tych, którzy mogą czekać na pomoc długie godziny.

      Mamy pandemię, ratownicy są jak mięso armatnie, na pierwszej linii frontu. Jesteśmy w zespołach ratownictwa medycznego, na szpitalnych oddziałach ratunkowych, w karetkach dedykowanych do przewożenia osób z koronawirusem, w zespołach jeżdżących po wymazy. Ryzyko było zawsze. I teraz, gdy dowiadujemy się, że mieliśmy styczność z kilkoma zakażonymi osobami, i wcześniej. W moim otoczeniu żaden ratownik nie poszedł jednak „na druk”. Żaden nie rzucił papierami. Nie poszedł na L4. Być może dlatego, że cały czas gramy w ciemno. Błądzimy w tym chaosie po omacku.

      Raport z frontu, dzień szósty

      Nóż wbity w Piotrka to ugodzenie dwudziestu pięciu tysięcy ratowników medycznych w całej Polsce

      Katarzyna – ratowniczka medyczna. Pracuje w systemie Państwowego Ratownictwa Medycznego. Imię zmienione.

      Światło wpadające przez lekko uchyloną zasłonę ląduje idealnie na mojej poduszce. Budzi mnie. Mam wolny dzień, planuję odpocząć. Spałam osiem godzin, ale zmęczone nogi wciąż nie dają spokoju. Sięgam na szafkę po zegarek sportowy.

      „13,9 kilometra” – pokazuje wyświetlacz. W ogóle mnie to nie dziwi. Wczoraj odwiedziliśmy kilkadziesiąt adresów, pobraliśmy materiał do badań od kilkudziesięciu osób. Dwanaście godzin gonitwy.

      Sięgam po telefon. Trzy nieodebrane połączenia, kilka wiadomości.

      „Patrz” – czytam komunikat i widzę link. Klikam. Na autostradzie koło Legnicy pacjent wieziony karetką zaatakował ratownika medycznego. Zadał mu osiem ciosów nożem. Pięć w klatkę piersiową. Dwa w okolice szyi, jeden w rękę. Pacjent wrócił z zagranicy, kwarantanna u rodziny, schorzenia psychiatryczne, podejrzenie zakażenia koronawirusem. Konieczność przewiezienia do szpitala.

      „Żyje?” – dopytuję o los rannego. Żyje. Uruchamiam kontakty, niedaleko Wrocławia pracuje przecież kilku moich znajomych. Szybko dowiaduję się, że na miejsce przyjechały karetki, ściągnięto też śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Obrażenia odniesione przez chłopaka były poważne, na dodatek przez kontakt z osobą, która mogła być zarażona, helikopter nie mógł go zabrać na pokład. Konieczny był tradycyjny transport do szpitala. Tam stabilizacja stanu, operacja. Po prostu ratowanie życia. Cud, że to nie skończyło się śmiercią.

      Cała Polska wciąż mówi o koronawirusie, o walce z epidemią. W naszym ratowniczym środowisku tego dnia mówi się jednak tylko o dźgnięciu naszego kolegi. Wymieniamy się wiadomościami, dzwonimy do siebie. Czuć poruszenie. Mnie też nie daje spokoju myśl: jak to jest, że człowiek jedzie komuś ratować życie, w czasie pandemii naraża własne zdrowie, a sam może to życie w taki okrutny sposób stracić? A przecież nie są to jednostkowe przypadki! Agresja wobec ratowników medycznych jest powszechna. Słowna, czynna – każdy jej rodzaj. Nie umiem nawet zliczyć, ile razy spotkałam się z nią na SOR-ze, w karetkach, podczas walki o czyjeś życie w terenie. Ile razy słyszałam o niej w opowieściach z innych oddziałów.

      Przykłady? Pacjent, który całą drogę w karetce był spokojny, nagle na izbie przyjęć wepchnął kolegę do dyżurki i uderzył jego głową o lodówkę. W piątkę go obezwładnialiśmy.

      Pacjent na SOR-ze zdjął gaśnicę, próbował nią zabić triażowego. Cudem udało się uniknąć tragedii.

      Pacjentka pod wpływem alkoholu i narkotyków, nosicielka HIV – wyrywa wenflon, chlapie w nas krwią, grozi, że nas pozaraża.

      Cios w brzuch barierką od łóżka zadany przez szarpiącego się po metamfetaminie nastolatka. Upokorzenie. Tak samo jak reakcja jego matki.

      „Gdybyście Marcinka nie zapięli w pasy, to by pani nie dostała”.

      Matka nie chce dopuścić do siebie myśli, że gdybyśmy go nie zapięli, szlag

Скачать книгу