Скачать книгу

po co w takim razie wprowadzili u siebie zakaz wejścia na izbę bez wykonania szybkiego testu. Od razu zamilkł.

      13.00

      Kolejny problem. Kończy się środek do zamgławiacza. Wczoraj udało się jeszcze załatwić butelkę lewizny, ale teraz znów zostało na trzy użycia. To urządzenie, którym odkaża się karetki. Auto wjeżdża do namiotu postawionego przed SOR-em. Zamgławiacz włącza się na piętnaście minut. Przez kolejny kwadrans karetka się wietrzy.

      Zaczyna się krzątanina, załatwianie, wydzwanianie.

      Potrzebujemy tego środka non stop. Karetek, które się dekontaminują, jest u nas czasem kilka jednocześnie. Zdarza się, że wszystkie stoją przed SOR-em, jedna za drugą. Zespoły siedzą w autach i nie mogą z nich wyjść. Ubrani w kombinezony, w przyłbicach, czekają na swoją kolej. W końcu zrobił się zator. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut. Nic, kolejka ani drgnie. Ktoś nie wytrzymuje, dopytuje przez szybę:

      – Co jest, do cholery?

      – Mamy tylko jeden zamgławiacz. Jest teraz w pracowni. Musimy czekać – pada odpowiedź.

      Wszystkie osoby, które pojawiają się u nas z podejrzeniem koronawirusa, mają robioną diagnostykę obrazową. Po nich zawsze dekontaminuje się pracownię rentgenowską. To wszystko trwa.

      Po odkażeniu zespoły muszą zdjąć kombinezony, zapakować je w czerwone worki i oddać do spalenia. Każdy z nas ma pod spodem swoje ciuchy, bo oszczędzamy stroje jednorazowe.

      Przyłbice, które dostaliśmy w liczbie czterech sztuk, co ma pokryć zapotrzebowanie SOR-u oraz karetek transportowych, myjemy chusteczkami dezynfekcyjnymi.

      – A jak skończą nam się chusteczki? – pytam koleżankę. Nie słyszę odpowiedzi.

      14.30

      Dociera do nas informacja: mamy kolejny potwierdzony przypadek. Podejrzeń z objawami coraz więcej.

      16.00

      Każdego pacjenta mamy traktować jako potencjalnego zarażonego. Takie przynajmniej jest zarządzenie. I tak mamy się zachowywać: zakładać maski, przyłbice. Gdy wychodzisz tak ubrany z karetki, ludzie reagują różnie. Czasem strachem, czasem śmiechem. Albo krzykiem: „Co wy, zwariowaliście?! Ja nie mam żadnego wirusa!”.

      A później okazuje się, że facet miał kontakt z zarażonym. Albo po prostu jest zarażony, przez co cały zespół ląduje na kwarantannie.

      Rozmawiam z kolegami, koleżankami. Kłamstwo jest powszechne. Jest zjawiskiem dramatycznym. Zdarza się, że pacjent przemyśli sytuację i po fakcie, po kilku godzinach, kilku dniach mówi prawdę. W tym czasie osoby z karetek zdążą być już w dwóch czy trzech miejscach w pracy. Wyłącza się w ten sposób: jedną zmianę z SOR-u, jedną zmianę z pogotowia i jedną zmianę z innego oddziału. Efekt domina.

      No a przecież sami lekarze i pracownicy medyczni mają z tym problem. Przykładów jest coraz więcej. Obserwuję rzeczywistość i jestem dziwnie pewna, że kwarantanna to tylko kwestia czasu, że każdy pracownik medyczny w końcu na nią trafi.

      16.30

      Praca na SOR-ze wraca do normy. Karetka przywozi pijaną kobietę. Rany na rękach do szycia.

      – Wy kurwy, wy chuje, zabiję was! A potem siebie! – wydziera się. Nie reagujemy. Z epidemią czy bez: to nasza codzienność.

      17.00

      Dzwoni telefon. Okoliczne restauracje proponują nam przywożenie posiłków, cukiernie – słodkości, sklepy – owoce i warzywa. Ludzie dobrowolnie przekazują im pieniądze, pomagając utrzymać biznes, a oni w zamian chcą pomagać nam. Wiele osób zaczęło okazywać nam wdzięczność – to dla nas nowość. Dzięki temu łatwiej przetrwać nadgodziny, rozłąkę z rodzinami. Dobro ludzi dodaje nam skrzydeł.

      19.05

      Siedzimy w szatni, znów próbujemy odreagowywać śmiechem. Dowiadujemy się, że ten dyżur był ostatnim dla dwóch pielęgniarek. To emerytki, dorabiały sobie u nas. Zrezygnowały. Uznały, że nie będą ryzykować. Mają przecież swoje lata, swoje choroby. Gdyby się zakaziły, kto wie, jak by się to skończyło.

      – Trzymajcie się dzieciaki – rzuciła ze łzami w oczach jedna z nich. I wyszła.

      Raport z frontu, dzień trzeci

      Jazda po wymazy, jazda bez trzymanki

      Godzina 19.00

      To pierwszy taki dyżur w moim życiu. W szpitalu wyznaczono jedną karetkę, która ma jeździć do ludzi poddanych kwarantannie i pobierać od nich wymazy do badania. Brakuje chętnych, zaczęły się telefony. Kto pomoże? Kto wskoczy do takiej karetki?

      Ja wskoczę. Krzysiek wskoczy. I kilku innych ratowników też wskoczy. Ktoś to musi przecież zrobić.

      Wchodzę do dyżurki i łapię się za głowę. Papiery leżą na kilkunastu stosach. Na biurku, stoliku. Na szafce z prawej strony. Jeden plik to jeden człowiek, którego musimy odwiedzić. Próbuję szacować, ale daj spokój, bez szans. Tonę w papierowym oceanie. Nie dziesiątki – setki osób.

      Kompletujemy sprzęt. Przed nami jeździła zmiana „wielkogabarytowa” – dwóch postawnych kolegów, więc cały sprzęt jest do wymiany. Używali kombinezonów w rozmiarze XL. Gdybym taki założyła, wyglądałabym jak żagiel. Wiatr by mnie porwał. Biorę M-kę, najmniejszy dostępny rozmiar. Po drodze zagaduję poprzedników.

      – Jak to wyglądało? Jak sobie radziliście?

      Kolega szybko, ale ze szczegółami opowiada o przyjętych rozwiązaniach. Dopytuję, czy jest to gdzieś opisane. Nie jest.

      – Kaśka, jak coś, to dzwoń. Jadę teraz na następny dyżur, ale będę pod telefonem – mówi.

      Świadomość, że choć pod telefonem mam wsparcie, mnie uspokaja.

      Powielamy schemat kolegów: jedna osoba „czysta”, druga wchodzi do mieszkań, pobiera próbki. Dekontaminacja, rozbieranie, pakowanie, dokumentacja, następny adres. Kierowca ma decydować, gdzie będzie mu najłatwiej dojechać. W cztery i pół godziny mamy pobrać jak najwięcej próbek. O północy musimy być z powrotem, bo materiał odjeżdża do laboratorium.

      Okej, sprzęt spakowany. Jedziemy.

      19.45

      Karetka podskakuje na dziurach podrzędnej drogi. Wyciągam służbowy telefon, dzwonię pod numer z kwestionariusza.

      – Halo. – Słyszę kobiecy głos.

      – Dobry wieczór. Jedziemy do pani w celu pobrania wymazu do badania. Proszę o zamknięcie zwierząt domowych oraz przygotowanie dowodu osobistego – rzucam w słuchawkę pewna siebie. Pierwszy telefon, pierwszy pacjent. Pierwszy raz czuję, że ludzie są tą sytuacją autentycznie przerażeni.

      – Jedziecie od innego pacjenta? Jesteście na pewno czyści? Nie macie na sobie wirusa? Czy będziecie w kombinezonach? Czy ja mam się przebrać? Czy mam zakładać okulary? – kobieta strzela we mnie kolejnymi pytaniami. Staram się ją uspokoić.

      – Spokojnie, to nasz pierwszy wyjazd. Będzie pani pierwszą pacjentką. Dlaczego jest pani tak zmartwiona? – lekko studzę emocje.

      – Mam małe dziecko. Stresuję się tym wszystkim.

      Jeszcze chwila i jesteśmy na miejscu.

      20.00

      Kompleks kilku budynków. Gospodarstwo w starym stylu. Podjeżdżamy pod bramkę. Zakładam kombinezon. Rękawice. Gogle. Przyłbicę. Biorę sprzęt potrzebny do zrobienia wymazu. Idę dwadzieścia kroków, ale nic nie widzę. Gogle zaparowały, muszę je zdjąć. Teraz chroni mnie tylko przyłbica, czyli duża, plastikowa maska.

      Kobieta wychodzi z mieszkania.

      – Tu obok, w tych drugich drzwiach, siedzi mój mąż. Odizolowaliśmy

Скачать книгу