Скачать книгу

spod kurtki stena. Rybski wysiadł z rękami do góry.

      – Jestem z kryminalnej, ale z wami, rozumiesz? – syknął.

      Chłopak zastanawiał się przez chwilę, zaciskał wargi, marszczył czoło, a wtedy ranny krzyknął:

      – Rozwal go!

      – Żandarmi są tuż, wskakujcie! – rzucił Rybski.

      Wskoczyli, cały czas trzymając ich pod bronią.

      – Teraz nam wierzycie? – spytał.

      – Chyba tak, tylko co dalej? – zastanawiał się ranny, który chyba dowodził grupą.

      – Dalej to przystaniemy tu na chwilę, ty masz pięć minut na nauczenie się tego, co jest w tych papierach, rozumiesz? – Podał mu dokumenty.

      – Policyjne? – zdziwił się chłopak.

      – A kto może być legalnie ranny?

      – A co potem? – chciał wiedzieć ten ze stenem.

      – Wy dwaj pryskajcie. Jeśli macie tu w okolicy jakąś metę, to tam lećcie, bo jak nas zatrzymają wszystkich razem, to mamy bilet w jedną stronę.

      Zaufali mu, zresztą nie mieli wyboru. Przecież policjanci mogli ich udupić o wiele wcześniej. Ci, którzy nie byli ranni, zabrali broń kolegi i sobie poszli.

      Gdy Rybski i jego kierowca wyszli ze szpitala, nie wsiedli do auta, tylko stali obok, chcieli trochę ochłonąć.

      – Ja już się więcej na takie rzeczy nie piszę. – Kierowca otarł z czoła pot spływający spod służbowej czapki.

      – Ale ja już o więcej prosił nie będę. – Rybski poklepał go po plecach. – Coście tak spietrali, Ludwisiak? To nie pierwszy taki numer, gorzej bywało.

      – Bywało, ale to narasta. Na początku myślałem, że jakaś rutyna będzie, się po troszku przyzwyczajałem, ale jest coraz gorzej. Ja, panie kapitanie… panie komisarzu – poprawił się z uśmiechem – czuję, że to koniec, ruskie działa słychać, zaraz Armia Krajowa się ruszy, Niemcy mają pietra, wiedzą, że kończy się babci sranie… Panika, aż miło popatrzeć.

      – Macie rację Polizeihauptwachtmeister Ludwisiak, panika!

      – Pan da spokój z tym Polizei coś tam – obruszył się stary policjant, który, jak większość, nie cierpiał niemieckiej tytulatury. – Jak nie starszy posterunkowy, to chociaż niech będzie plutonowy! Z dwojga złego lepsze te polskie, choć nie nasze.

      Powołując policję Generalnej Guberni, Niemcy zmienili stopnie z policyjnych na wojskowe i była to jedna z tych zmian, do których jakoś można się było przyzwyczaić. Do pozostałych, jeśli było się porządnym gliną, po prostu nie szło. A Kazimierz Ludwisiak należał do tych porządnych.

      – Przodownik! Przodownik Ludwisiak, przecież po wojnie dostaniecie awans, to jasne!

      Policjant jednak się nie uśmiechnął.

      – Coście znowu tacy strapieni? – zagadnął go Rybski.

      – Bo mówi się, że ta cała wojna, okupacja, te mordy, to kara za grzechy. – Już przed wojną księża i mistyczki grzmieli, że Warszawa jest nową Sodomą i Gomorą i niechybnie spotka ją kara za grzechy. – Słyszał pan o tym, panie poruczniku? – Ludwisiak znów otarł pot z czoła.

      – Słyszałem – odparł spokojnie Rybski. – W różnych momentach historii ludzie gadali o karze za grzechy i końcu świata.

      – Ale to się dzieje, dzieje się naprawdę, panie poruczniku. – Ludwisiak był szczerze przejęty – Żydów już to spotkało, a nas…

      – Co nas?

      – Nas to spotka za chwilę. Ten pożar Dworca Wschodniego to początek. Pan wie, ja nie jestem jakiś tam panikarz, ale…

      – Co „ale”?

      – Mam rodzinę na Siekierkach, a tam jednej dziewczynce objawiła się Matka Boska!

      – Ach tak? – mruknął Rybski.

      – Panie kapitanie, pan mnie zna, a ja znam swoją rodzinę, to nie są farmazoni ani dewotki. Mój szwagier, bo to o niego się konkretnie rozchodzi, to nawet, bym powiedział, taki bardziej niewierzący jest. On jest… no, socjaliści tak najczęściej mają i komuniści, aaaa… altruista?

      – Ateista – podsunął Rybski.

      – No właśnie! Ale i on się przejął tym, co usłyszał.

      – A co usłyszał? – Rybski wyjął z kieszeni papierośnicę, w której były niemieckie juno. Podsunął ją Ludwisiakowi. Ten wziął papierosa, podziękował, i zapalili, opierając się o służbowe auto.

      – Nic dobrego. – Pokręcił głową.

      – Mów pan! – ponaglił go Rybski.

      – Ta dziewczynka, Władzia, córka Fronczaków, sąsiadów szwagrostwa, mówiła: „Módlcie się, bo idzie na was wielka kara, ciężki krzyż. Nie mogę powstrzymać gniewu Syna mojego, bo się lud nie nawraca”. Tak jej Matka Boska powiedziała. – Ludwisiak westchnął ciężko.

      Rybski zaciągnął się i patrzył z uwagą na przodownika.

      – Mówisz pan?

      – Ona, ta mała Fronczakówna, powiedziała jeszcze w ten deseń: „Śmierć będzie dla was straszna. Krew popłynie rynsztokami”.

      Ludwisiak palił, jakby to był jego ostatni papieros w życiu, lecz po chwili rzucił go na bruk i energicznie rozdeptał.

      – Pan się śmieje?! – wybuchnął. – Jak mi szwagier powiedział, też się śmiałem. Wiesz pan, co mu powiedziałem? Że pewnie to o Żydach i getcie było, że to nie tyczy się chrześcijan. Ale nie! Ona to już po getcie powiedziała, w październiku roku ubiegłego miała to objawienie!

      Podkomisarz pokręcił głową.

      – Straszyli, starszą i straszyć będą. Niech się ze swoich grzechów wytłumaczą.

      ***

      Plutonowy Ludwisiak chciał go podwieźć, lecz Rybski postanowił wrócić do domu na piechotę. Nie chodziło tylko o to, że nie miał daleko, bo ze Szpitala Dzieciątka Jezus na Filtrową sześćdziesiąt osiem szło się nieco ponad kwadrans. Ruszył Nowogrodzką wzdłuż torów kolejki EKD, dalej tory powiodły go Tarczyńską do Grójeckiej. Mógł skręcić w Asnyka, ale wolał iść główną ulicą. Miał broń i pogoniłby bandytów, których o tej porze i w mniejszych uliczkach nie brakowało. Poradziłby sobie, należał do typu gliniarzy, którzy lubili takie wyzwania. Lecz nie dzisiaj. Przede wszystkim zmienił adres i nikomu się tym nie chwalił, nawet zaufanym granatowym. Ale nawet gdyby nadal mieszkał przy Dobrej na Mariensztacie, to i tak chciał się nieco rozluźnić po ciężkim dniu, odetchnąć chłodnym nocnym powietrzem. Od przedwczoraj nocował w nowym miejscu, więc można powiedzieć, że był po przeprowadzce, a dziś miał kolejną: przeniósł Olę na Kamionek, co nie było łatwe. Nie chciała, wczepiła się w niego, płakała, ale była już zmiękczona poprzednią nocą, którą musiała spędzić sama. I kolejne, aż do odwołania, miały wyglądać podobnie.

      Mógł się z tego wywinąć, nie musiał tego robić, ale wiedział, że powinien. On też przeżył to rozstanie, bo coś mu uparcie mówiło, że widzą się po raz ostatni. Z wielu powodów już dawno powinien to być ostatni raz, ale jakoś nie chciał być. Próbował z nią zerwać, lecz nie potrafił, a teraz zbytrozstroiło go to, a później doszły nerwy związane z umieszczeniem w szpitalu chłopaka z AK. Na koniec, gdy już było po wszystkim, Ludwisiak musiał roztoczyć złą aurę. Dlatego, chociaż był zmęczony, nie miał ochoty z nim wracać. Chciał oczyścić głowę z wizji, które snuł plutonowy.

      Kazimierz Ludwisiak nie był jedyną osobą

Скачать книгу