Скачать книгу

w areszcie dostał nową szansę, wyjechał do Krakowa, gdzie objął posadę w Głównym Urzędzie Propagandy. I tam nie zagrzał miejsca, wrócił do Warszawy, pisał do gadzinówek i wydał książkę Bohaterowie czy zdrajcy? Wspomnienia więźnia politycznego, w której pisał o krzywdach, jakich doznał, oraz o miłości i podziwie do Adolfa Hitlera i III Rzeszy. Zasługiwał na solidne obicie mordy, ale przecież ciążył na nim wyrok z Brześcia i nowe świństwa: Brochwicz zdradził ludzi z przedwojennej Falangi. Nie mogąc ich przekonać do współpracy z Niemcami, zaczął na nich donosić. Siedemnastego lutego 1941 roku Wojskowy Sąd Specjalny skazał go na karę śmierci. Datę i miejsce egzekucji miał ustalić Maniek Ciechaniak, a rolę świadka wyznaczono Rybskiemu.

      ***

      Ustalono, że Brochwicz będzie w sobotę pierwszego marca na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, gdzie mieści się Wydawnictwo Współczesne, które wydało jego wspomnienia. Ludziom Ciechaniaka to pasowało, bo mogli dodatkowo wyczyścić portfel zdrajcy.

      Koło siedemnastej Brochwicz wyszedł z eleganckiej kamienicy przy Królewskiej dwadzieścia dziewięć i ruszył w stronę Marszałkowskiej. Tu zanosiło się na komplikacje, bo mógł pójść do lokalu dla Niemców i siedzieć tam tak długo, aż egzekutorzy musieliby zarządzić odwrót, bo z godziną policyjną nie ma żartów. Przewidywania sprawdziły się połowicznie, ponieważ Brochwicz istotnie wszedł na Dworcu Głównym do Mitropy, jednak zabawił tam tylko pół godziny. Strzelił wódkę, zakąsił i poszedł na tramwaj. Wsiadł do siódemki jadącej na Saską Kępę.

      Gdy wysiadł na moście Poniatowskiego, jeden z egzekutorów szepnął: „Przystanek Śmierć”. Wykonanie wyroku mogli jeszcze utrudnić przechodnie, jednak z tramwaju nie wysiadł nikt poza Brochwiczem, dwoma ludźmi Mańka i Rybskim, który trzymał się z tyłu. Załatwili go na schodach, na półpiętrze, bez ceregieli, bez odczytania wyroku i patosu. Zamiast kwiecistych oświadczeń wystarczyło: „A masz, skurwysynu!”. Jeden z ludzi chwycił go za ręce, drugi wsadził mu nóż pod żebra. Brochwicz zlał się w spodnie, ale chyba nie ze strachu, bo nie zdążył się wystraszyć, prędzej zdziwić, ponieważ duet zabójców działał błyskawicznie, wszystko trwało chwilę. Cios, wierzgnięcie nogami i koniec – Stanisław Brochwicz leżał w kałuży, w której zlewały się w jedno jego krew i mocz.

      Zabójcy stanęli nad nim okrakiem, by się nie pobrudzić, i przetrzepali mu kieszenie, czyszcząc je ze wszystkiego, co miało wartość, oraz dokumentów i notesu, po czym szybko oddalili się w kierunku Dobrej, przekazując dokumenty Rybskiemu. Notes Brochwicza schował do jednej kieszeni, ausweis do drugiej i poszedł do szpitala przy ulicy Czerwonego Krzyża. Pokazał legitymację, a portier połączył go z numerem osiemset dwa-dwadzieścia.

      – Kriminalpolizei? Kriminaloberleutnant Rybski z polnische Kripo! Przechodnie zgłosili morderstwo. Schody pod wiaduktem Neue Brucke. Byłem tam, zamordowany to Stanisław Brochwicz. Dlaczego do was dzwonię? Bo miał też drugi komplet dokumentów na nazwisko Stanislaw von Brauchitsch. Tak jest, obywatel Rzeszy. Bagnet albo nóż, wygląda na napad rabunkowy. Czekam na miejscu!

      Tak się zaczęła współpraca Rybskiego z Ciechaniakiem i jego gangiem.

      1. KREW POPŁYNIE RYNSZTOKAMI

      Była noc z niedzieli na poniedziałek, zaczął się dwudziesty ósmy lipca 1944 roku. Na pełnym gazie minęli bazylikę Świętego Floriana i szpital, zwolnili, by skręcić ostro w Zygmuntowską, którą Niemcy przechrzcili na Sigismund Strasse. Po stu metrach Rybski widział z okien auta nie tylko most Kierbedzia, ale i Wisłę. Jej nurt nie był poryty falami, płynęła leniwie, spokojnie, jak to latem pod koniec lipca. Co innego na wiosnę, kiedy szły roztopy i rwąca woda niosła krę, gałęzie, a nawet całe drzewa, robiąc to z siłą pociągu towarowego i w tempie lukstorpedy.

      Jednak to latem, a nie wczesną wiosną najczęściej topili się ludzie. I na Poniatówce, i na Kozłówce, gdzie śmiałkowie wypływali poza kąpieliska, i na dzikich plażach, bo Wisła, nawet płytka, usiana łachami piachu, z pozoru leniwa, zmęczona letnim upałem, potrafiła być mordercza i zdradliwa. Uskoki, wiry, nurt pchający lub ciągnący pływaka w niepożądanym kierunku i zabójcze wiry. Rybski dobrze to wiedział, bo przeżył swoją przygodę, której nie zamierzał nigdy powtórzyć. Kiedy patrzył na połyskującą w księżycowej poświacie rzekę, niepokoiło go jednak co innego.

      Wracał z praskiej strony miasta i czuł się nie tylko rozdarty, ale też tak jak wiosną 1940 roku. Wiedział, że przekraczając Wisłę i wracając do swojego rodzinnego miasta, zanurza się w nieznane. Wtedy nie było go, z krótkimi przerwami, dwa lata, teraz wracał po niespełna dwóch godzinach, lecz każda minuta mogła coś zmienić. Mogły nadlecieć radzieckie bombowce i rzucić bomby na Dworzec Wileński, chybić i trafić przypadkiem w przyczółek mostu. Niedawno wybuchy wstrząsnęły Dworcem Wschodnim, a artyleria przeciwlotnicza waliła w niebo. Kto wie, czy kolejny klucz maszyn z czerwonymi gwiazdami nie był o kilometr, dwa od nich. A ile to czasu dla bombowca albo samolotu szturmowego zrobić taki odcinek? Góra dwadzieścia sekund!

      A co będzie, jeśli ruscy wezmą na cel Grochów i Kamionek? Może uderzą w zakłady przy Grochowskiej albo wpadną na pomysł, żeby zrównać z ziemią Wedla, by niemieccy żołnierze nie mieli czekolady? Przecież dom, w którym ją ukrył, stoi w tej okolicy! Czy dobrze zrobił? Parę minut temu był przekonany, że tak.

      Odwrócił się i spojrzał na pożary rozświetlające okolice dworca. Stało się, już nie ma odwrotu, to kwestia jeśli nie godzin, to dni – Rosjanie dotrą nad Wisłę, zajmując przy okazji prawobrzeżną Warszawę. Praga może stanąć w ogniu, ale co będzie na lewym brzegu?

      Most był tuż, stalowa skrzynka Kierbedziaka rysowała się w odległości około stu metrów. Zapiszczały opony, zazgrzytały hamulce, szarpnęło nim, poleciał na przednią szybę i zaklął, a pasażer na tylnym siedzeniu jęknął. Kierowca się zagapił, przecież było oczywiste, że przed mostem będzie stał niemiecki patrol, wojsko albo schupo[2], zmilitaryzowana policja, którą warszawiacy nazywali żandarmerią. Jeden z mężczyzn w oliwkowym mundurze, z „V” na rękawie, oznaczającym Sturmmanna, mierzył z peemu, drugi, wyższy, z kwadratową gwiazdką Unterscharführera, świecąc latarką, podszedł do samochodu

      – Polnische Polizei? – zapytał na widok kierowcy w mundurze.

      – Polnische Kripo! – odpowiedział Rybski, który, jak każdy funkcjonariusz polskiej policji kryminalnej, chodził po cywilnemu. – Bandyta zranił funkcjonariusza, ten wyskoczył z domu, jak stał, i od razu dostał postrzał. Spłoszył skurwysynów, ale zapłacił za to raną, wiozę go do szpitala.

      Młody chłopak na tylnym siedzeniu podał zakrwawioną ręką dokumenty.

      – Kriminaloberleutnant nie wolałby do praskiego? – spytał żandarm, oglądając dokumenty. – Bliżej jest, tuż obok!

      Rozmowa się przeciągała, a od strony umocnionego workami z piaskiem stanowiska karabinu maszynowego nadchodziło dwóch kolejnych ludzi w mundurach. Błysnęły zawieszone pod szyją blachy – Ringkragen der Feldgendarmerie, ryngraf żandarmerii polowej. Litery i orzeł pomalowane były fluorescencyjną farbą, więc w ciemności wyglądali jak zjawy. I jak zjawy budzili grozę. Z żandarmerią policji Generalnego Guberantorstwa było łatwiej, lecz z tymi draniami nikt nie miał szans. Sami Niemcy ze strachu przed nimi srali w spodnie. Oficjalnie nazywali się Feldgendarmerie, jednak każdy niemiecki żołnierz nie mówił na nich inaczej niż Kettenmunde, „psy łańcuchowe”.

      – Ale rana nie jest poważna, z byle szajsem nie będziemy robić rabanu, a tu szykuje się poważna robota, którą zafundowały nam te ruskie świnie – tłumaczył Rybski. – Rzucili bomby na Ostbanhof, karetki z rannymi już jadą. – Jak na zawołanie rozległo się wycie syren aut jadących w kierunku szpitala. Żandarm pokiwał ze zrozumieniem głową, zasalutował i gestem kazał im jechać, żeby na przedmościu nie zrobił się zator.

      Do Szpitala Dzieciątka Jezus dotarli bez przeszkód i oddali pasażera

Скачать книгу