Скачать книгу

mam sprawne.

      – Słyszałeś o tym, że kiedy firmy perfumeryjne wprowadzają na rynek nowe perfumy, największy nacisk kładą na zaprojektowanie i wyprodukowanie wyjątkowego flakonu? – ni z tego, ni z owego zmieniła temat. – Wydają na opakowanie trzy razy więcej kasy niż na stworzenie samych perfum!

      – Nieźle! – stwierdziłem. – Choć wcale mnie to nie dziwi.

* * *

      Wspominałem już, że kiedyś zabiłem człowieka?

      W tamtych odległych, prehistorycznych czasach, poza alkoholem uwielbiałem dobrą kawę. Od wypadku ten napój bogów, jak wiele innych używek, stracił dla mnie cały urok. Wiadomo, że w kawie najlepszy jest zapach. Smak oczywiście też potrafi rzucić na kolana. Bez jednego i drugiego kawa staje się niezbyt gęstą czarną smołą, niczym więcej. Ale do rzeczy. Powoli zbliżał się koniec zimy. Wybrałem się do kawiarni na Zwierzynieckiej. Zamówiłem podwójne espresso, po czym zapatrzyłem się w okno, za którym rozpościerała się krakowska wersja Krainy Deszczowców.

      Minęły trzy kwadranse, może godzina. Dopiłem resztkę kawy i podszedłem do chłopaka przy kasie, żeby uiścić rachunek. Dałem dychę, czekając na resztę. Chłopak zajrzał przelotnie do szuflady z bilonem i z głupkowatym uśmieszkiem oświadczył, że nie ma drobnych. Machnąłbym ręką na te parę groszy, gdyby nie to, że nienawidzę, kiedy ktoś bierze mnie za frajera.

      – W takim razie proszę rozmienić – burknąłem, przygotowując się na rozróbę, jeśli cwaniaczek dalej będzie migał się od wypłacenia reszty.

      Chłoptaś obrzucił mnie spojrzeniem pełnym nienawiści.

      – Dobrze, proszę pana, zaraz wrócę – powiedział z przesadną grzecznością, zamknął kasę i nie wkładając kurtki pognał do sklepu naprzeciwko.

      Patrzyłem za nim, jak otwiera drzwi i wybiega na ulicę. Mój triumf nie trwał długo, bo zanim dotarł do chodnika po drugiej stronie, skosiła go rozpędzona taksówka.

      Ciało przekoziołkowało nad maską i spadło gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku. Razem z innymi klientami wyskoczyłem przed kawiarnię, by ujrzeć zalanego krwią, martwego naciągacza.

      Od tamtej pory – niezależnie od okoliczności – nigdy nie domagam się reszty, staram się nawet dawać napiwki. Oczywiście nie oszukuję się. Wiem aż za dobrze, że tamtemu chłopakowi nic nie przywróci życia.

* * *

      Kiedy opowiedziałem o tym Oliwii, przez dłuższą chwilę milczała, jakby musiała przełknąć nie tylko pokaźny kawałek sera pleśniowego, który właśnie włożyła do ust, ale i moje skurwysyństwo.

      – Rzeczywiście, kiepsko się zachowałeś – powiedziała wreszcie, uspokajająco kładąc swą dłoń na mojej. – Choć nie widzę powodów, dla których miałbyś się tym obarczać. Nie wepchnąłeś go przecież pod tę taksówkę. Miał oczy, powinien patrzeć, gdzie lezie.

      Krótko i na temat. Niby nic specjalnego; jednak sposób, w jaki to przedstawiła, sprawił, że poczułem się nieco lepiej.

      – Dzięki, to było miłe – westchnąłem.

      – Nie, to wcale nie było miłe – zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Taka jest prawda. Nie ty go zabiłeś.

      Rozdział 5

      Bednarski był dwukrotnie żonaty. W sensie, że wziął za jednym zamachem zarówno cywilny, jak i kościelny. Teraz, gdy zastanawiał się, co go skłoniło do podjęcia takiej decyzji, nie potrafił znaleźć żadnych przemawiających za nią argumentów.

      Jasna, w mordę jebana, dupa! – pomyślał po raz setny, słysząc w słuchawce głos swej prywatnej nemezis, czyli Marty:

      – Słuchaj, Gosia potrzebuje aparatu ortodontycznego… Poza tym jej klasa jedzie na wycieczkę do Warszawy.

      – Witaj – rzucił, siląc się na uprzejmość na wypadek, gdyby był nagrywany. – Co to ma wspólnego ze mną? Wyrównałem już alimenty.

      – To za mało! – warknęła matka Gosi. – Zamień mieszkanie na mniejsze, a nadwyżkę kasy daj nam!

      – Zwariowałaś?!

      – Chcesz jeszcze kiedyś zobaczyć córkę?! Mogę jej zabronić do ciebie przychodzić!

      Zdawał sobie sprawę, że to nie są czcze pogróżki. Gdy w grę wchodziły pieniądze, Marta nie znała litości. Po trupach do celu: tak brzmiałoby jej motto, gdyby oczywiście zdecydowała się je wyjawić.

      Podobno istnieją zachowujące się po ludzku eksżony. Takie, co nie wykorzystują wspólnych dzieci jako maczugi, którą najlepiej ci przypierdolić. Bazując na przykładzie swoim i swoich znajomych, Sebastian nie wątpił jednak, że ten gatunek jest na wymarciu.

      – Dobra, zastanowię się nad tym – poddał się z dojmującym przeczuciem, że pożałuje swej uległości. Z drugiej strony, odrzucając uprzedzenia musiał przyznać, że pomysł nie należał do kompletnie poronionych. Mniejszy kwadrat oznacza mniejszy czynsz – pomyślał. Poza tym, jeśli posłuchałbym tej hieny, może wreszcie by się odczepiła.

      – Oby nie za długo! – warknęła, przerywając połączenie.

      Kiedy ją poznał, sądził, że zgarnął główną wygraną na loterii. Zbyt późno przekonał się, że lepiej by zrobił nie kupując losu – szczególnie, że grono zwycięzców szło w dziesiątki, o ile nie w setki posiadaczy fiutów. Cóż, mądry Polak po szkodzie.

      Humor i tak miał już spieprzony, nic więc nie stało na przeszkodzie, żeby się dobić. Niechętnie wstał z fotela. Strzyknęło mu w kręgosłupie, na szczęście nogi wciąż pozostawały sprawne. Czego nie dało się powiedzieć o jego ojcu, który od miesiąca prawie nie wstawał z łóżka. Mogłoby się wydawać, że jest na wykończeniu. Nic z tego. Wraz z miażdżycą w organizmie starego najwyraźniej zalęgł się stwór z innego wymiaru, który postawił sobie za punkt honoru doprowadzić Sebastiana do szału. Metody, jakimi się posługiwał, cechowała prostota hitów Lady Gagi.

      Metoda numer jeden polegała na tłuczeniu laską w kaloryfer i nawoływaniu potomka:

      – Synu, synuuu! Czemuś mnie opuścił?! – wydzierał się bez względu na porę dnia czy nocy, a gdy rozespany i wkurwiony podkomisarz pytał, w czym problem, zazwyczaj ojciec prosił o jakąś duperelę typu herbata, bądź udawał, że wcale nie krzyczał, no i że w ogóle niczego nie potrzebuje.

      Metoda numer dwa była nieco bardziej finezyjna. Otóż zdarzało się, że podczas wymachiwania laską tatko przywalił sobie w nogę czy nawet, nie wiedzieć jakim cudem, w łeb. Kiedy po takim incydencie przychodziła do niego kobieta z opieki społecznej, zwykł skarżyć się, że to syn tak go traktuje. Zalewał się przy tym łzami i zaklinał na wszelkie świętości, by nie zgłaszała o pobiciu na policję, bo jego wyrodny synalek właśnie w policji pracuje – i ma tam takie układy, że ho ho. Na próżno Sebastian tłumaczył, że rzekoma przemoc wobec ojca jest wyłącznie konfabulacją. Baby z MOPS-u patrzyły na niego jak na wadliwie działającą imitację człowieka. Żadną miarą nie był w stanie przekonać ich, że tkwią w błędzie.

      Bednarski na palcach podkradł się do pokoju starego, modląc się w duchu, żeby ten nie zdążył obudzić się z popołudniowej drzemki. Modlitwa została wysłuchana, o czym świadczyło chrapanie wprawiające w rezonans podłogę i spoczywającą na niej przeszkloną meblościankę.

      Od kilku dni Sebastiana męczyła melodia, czy raczej jej zalążek – coś, nad czym warto by przysiąść i wydobyć z trzewi umysłu. Najchętniej sięgnąłby po wsuniętą za szafę gitarę i pobrzdąkał sobie z pół godziny. Wolał jednak nie budzić ojca.

      Klnąc

Скачать книгу