Скачать книгу

stację codziennej drogi krzyżowej stanowiła podszyta obawami wizyta w pokoju rodziciela. Z jednej strony Bednarski bał się, że senior umrze w nocy, z drugiej – że nie umrze nigdy.

      Żył. Żył i chrapał, śliniąc się obficie. Zrządzeniem losu telefon od Marty nie wyrwał go z objęć najlitościwszego z bogów.

      Zegar w kuchni wskazywał szóstą trzydzieści trzy, gdy parzył sobie pierwszą tego dnia kawę. Obowiązkowo fusiarę, wszak rozpuszczalna jest dla pedałów. Zapalił pall malla, pofuczał nad nim, po czym zgasił go w najeżonej niedopałkami popielniczce.

      Bezrefleksyjnie, bo o tej porze jego szare komórki zwykle jeszcze nie działały, przygotował śniadanie dla ojca i dla siebie. Porcję starego schował pod szklaną, przezroczystą pokrywkę, która kiedyś, za życia matki, służyła do nakrywania ciast. Swoje kanapki zawinął w papier i włożył do plecaka.

      Znów zajrzał do pokoju ojca. Widząc, że ten dalej śpi, po cichu wyszedł z mieszkania. Nie musiał aż tak bardzo troszczyć się o seniora, przynajmniej z rana, bo koło dziewiątej pojawiała się kobieta z opieki społecznej, żeby pomóc mu w najtrudniejszych do wykonania czynnościach. Zresztą, tak szczerze, czy z siedemdziesiątką na karku jakakolwiek czynność jest łatwa?

      Po południu przejmie pałeczkę od pracownicy MOPS-u i aż do następnego poranka będzie musiał ją dzierżyć, celebrując w towarzystwie wyklinającego na wszystko dziadygi swą samotność.

      No, właśnie, samotność – pomyślał podkomisarz. Ciekawe, gdzie są moje koleżanki ze studiów, gdzie te fajne dupencje, które na imprezach w akademiku stukały się, z kim popadnie? Rozproszyły się, sporządniały, zbrzydły… Albo, co gorsza, okazały się lesbami. Fakt faktem, że raz na jakiś czas Cecylia zapraszała go na małe rżniątko, ale przecież jedna jaskółka wiosny nie czyni.

      Takie i podobne niewesołe pytania nawiedzały Bednarskiego podczas wyprawy na komisariat. W środku galareta, na zewnątrz – jak przystało na twardego gliniarza – pokerowa twarz. Co dałoby mu użalanie się nad sobą? Nic, poza złośliwymi docinkami naczelnika.

      Przecinak nadjechał z elegancją ostatniego pociągu do Auschwitz. Skojarzenie o tyle uzasadnione, że wsiadając musiał nieomal rozpychać się łokciami. Prężąc się i wyginając, dotarł na tył wagonu. Tam, nieco oszołomiony ilością i zapachem innych pasażerów, zapatrzył się na widoki za oknem. Choć widoki to raczej zbyt wykwintne określenie tego, co oferowała krakowska rzeczywistość. Wąskie chodniki, na których zalegały pamiątki po wyprowadzanych na spacer czworonogach, wyprane z kolorów fasady kamienic, przechodnie o twarzach płaskich jak kserokopie. Niby normalka, ale tego akurat dnia powodowała w nim odruchy wymiotne.

      Wysiadł pod Bagatelą. Na fasadzie pobliskiego budynku umieszczono tablicę z napisem „Modne towary”. Jakby na potwierdzenie prawdziwości reklamy, z bramy wyszła laseczka w rozpiętym płaszczu, garsonce i butach, które na oko kosztowały co najmniej tysiaka.

      Jestem zmęczony, kurewsko zmęczony – pomyślał. Mam dość. Gdybym mógł położyć się do wyra, przespałbym tydzień albo dwa, jak jebany niedźwiedź, jak… – dotarł do Placu Inwalidów, wciąż nie znajdując satysfakcjonującego porównania.

      Dyżur zaczynał o ósmej. Podpisał się na liście obecności o siódmej pięćdziesiąt osiem, kiwnął głową do schodzącego ze służby kumpla i pomaszerował do swego pokoju. Albo celi, jak nazywał go w chwilach zwątpienia.

      Ledwie zdążył włączyć komputer i sprawdzić pocztę, a pomocnik oficera dyżurnego zaanonsował pierwsze zgłoszenie – kradzież portfela z dokumentami.

      Sebastian nie przejął się tym, że czeka go robota. Sporządzenie kwitów na durną kieszonkę nie wymagało intelektualnego wysiłku. Luz. Odepchnął fotel na kółkach, wstał z siedziska, po czym ruszył na dół.

      Kobieta, która kręciła się przy okienku, mogła liczyć sobie dwadzieścia osiem, góra trzydzieści lat. Ubrana w sięgające połowy ud futro, pod którym nosiła jaskrawoczerwony obcisły sweterek z dużym dekoltem, krótką, choć nie za krótką czarną spódniczkę i wzorowane na esesmańskich oficerki, prezentowała się co najmniej apetycznie. Zwłaszcza, że miała ładną buzię, ponętne krągłości w odpowiednich miejscach i ciemnoszare, hipnotyzujące oczy, w których można by bez problemu utonąć.

      Z perfekcyjną całością gryzły się nieco włosy, czy raczej ich śnieżnobiała barwa. Musiały być farbowane, bo przecież niemożliwe, żeby ktokolwiek osiwiał w tak młodym wieku.

      Niezła sztuka – przyznał w zaciszu swego umysłu. Ciekawe, kto ją pieprzy?

      Niezależnie od odpowiedzi na to skądinąd kluczowe pytanie, podkomisarz przedstawił się i poprosił, żeby poszła za nim.

      Sebastian rzadko doświadczał tego uczucia, ale tym razem go dopadło. Zażenowanie. Wstyd spowodowany tym, w jakich warunkach przyjmował ludzi, nieważne – pokrzywdzonych, świadków czy podejrzanych. Czy znajomych, bo nie opuszczało go niejasne wrażenie, że gdzieś już tę pannę widział.

      – Proszę spocząć. – Podsunął dziewczynie krzesło, lecz sam nie usiadł. Przejął od niej futro i po dżentelmeńsku odwiesił na chwiejący się w rogu kanciapy metalowy wieszak typu kaktus. Przez chwilę walczył ze sobą, w końcu jednak zadał pytanie, które w innym przypadku pewnie nie przyszłoby mu nawet do głowy: – Napije się pani czegoś? Kawy, herbaty?

      – Ma pan może coś zimnego? Wodę?

      – Zimnego? Oczywiście, momencik. – Bez pukania otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, którego obaj użytkownicy przebywali akurat na długotrwałym L4, napełnił porcelanowy kubek wodą z dystrybutora, i postawił go na biurku.

      – Bardzo dziękuję.

      Pierwsze lody zostały przełamane.

      – Więc z czym mamy problem? – zainteresował się, siadając wreszcie w swoim fotelu.

      – Nie zgłaszałabym tego, panie…

      – Proszę zwracać się do mnie po prostu „Sebastian”.

      – Dobrze, pa… Sebastianie – uśmiechnęła się promiennie, komentując w ten sposób swe przejęzyczenie. – A ja mam na imię Oliwia. Z mojej torebki skradziono portfel z dokumentami i kartą kredytową. Kartę zablokowałam, ale straciłam też dowód osobisty i prawo jazdy… Boję się, że ktoś może się nimi posługiwać.

      – Czy poza tym w portfelu były jakieś pieniądze?

      – No, trochę. Nie wiem dokładnie.

      – Około?

      – Trzy, może cztery tysiące.

      – Rozumiem – zauważył Bednarski, choć tak naprawdę nie rozumiał, jak można równowartość jego pensji określać mianem „trochę”. No chyba, że jest się obrzydliwie bogatym.

      Splótł dłonie w geście podpatrzonym u jednego z prezenterów telewizyjnych.

      – W jakich nominałach? – Widząc zdziwienie malujące się na twarzy rozmówczyni, wyjaśnił: – Muszę pytać o takie szczegóły, taka procedura.

      – Przeważnie po sto i dwieście złotych.

      – W porządku, zacznę spisywać protokół – mówiąc to, odwrócił się do monitora i podwójnym kliknięciem myszy otworzył plik oznaczony jako „zawiadomienie”. – Proszę podać nazwisko.

      – Holwant. Oliwia Holwant.

      Na dźwięk tych słów zamarł z rękoma zawieszonymi nad klawiaturą.

      – Ta Oliwia Holwant? – wykrztusił, spoglądając na nią z mieszaniną podziwu i niedowierzania.

      – Jeśli

Скачать книгу