ТОП просматриваемых книг сайта:
Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
Читать онлайн.Название Ziemia obiecana
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Władysław Stanisław Reymont
Жанр Зарубежная классика
Издательство Public Domain
– Pocóżeście tutaj przyjechali, trzeba było siedzieć na wsi.
– Po co? – zawołała boleśnie. – A bo ja wiem! Szły wszystkie, to i myśwa poszły. Na wiosnę poszedł Jadam, ostawił kobitę i poszedł. Przyjechał po żniwach taki wystrojony, co go nikt nie mógł poznać, cały w kortach i zygarek miał śrybrny i piestrzonek i tyla piniędzy, coby na wsi i bez trzy roki nie zarobił. Ludzie się dziwowali, a ten zapowietrzony cyganił, bo mu za to zapłacili, żeby ludzi wiejskich sprowadził, obiecywał Bóg wie nie co. Tak zaraz poszło z nim dwóch parobków, Janków syn i Grzegorza spod lasu, a potem to już kto ino mógł, to leciał do tego miasteczka Łodzi. Kużdymu się chciało kortów, zygarka i rozpusty! Ja mojego strzymywałam, bo po co nam było tutaj iść, do obcych w tyli świat, to me sprał kiej bydlaka i poszedł, a potym przyjechał i zabrał ze sobą. Mój Jezu kochany, mój Jezu! – szeptała chlipiąc boleśnie i rozcierając sobie nos i łzy brudnymi rękami i tak się zaczęła trząść w tym rozpaczliwym płaczu, że dzieci przytuliły się do niej i także zaczęły płakać cicho.
– Macie tutaj pięć rubli i zróbcie tak, jak wam mówiłem.
Miał tego już dosyć, odwrócił się spiesznie i wyszedł, nie czekając podziękowań.
Nie cierpiał roztkliwień i czułości, a ta kobieta poruszyła w nim zamierającą z wolna, duszoną świadomie – uczuciowość.
Stał czas jakiś przy kotle „oksydacyjnym” Mather-Platta, przez który przechodził towar suchy i już drukowany i z pewnym roztargnieniem przyglądał się barwom świeżo wytworzonym, a raczej rozwiniętym w przesunięciu się towaru przez kocioł. Żółte, nałożone bejcem kwiatki, zmieniły się na pąsowe pod wpływem wysokiej temperatury i skomplikowanych roztworów soli anilinowej.
Fabryka po chwilowym odpoczynku podwieczorkowym, pracowała znowu z jednaką energią.
Borowiecki wyjrzał na świat z okien swojego gabinetu, bo poszarzało nagle i zaczął padać śnieg nadzwyczaj gęstymi płatami i pobielił ściany fabryk i dziedziniec. Spostrzegł Horna stojącego za domkiem szwajcara, przez który było jedyne wyjście z fabryki. Horn rozmawiał z tą samą kobietą, która mu za coś dziękowała z uniesieniem i chowała jakiś papier za stanik.
– Panie Horn! – krzyknął, wychylając przez lufcik głowę.
– Miałem przyjść właśnie do pana – ozwał się Horn, zjawiając się po chwili.
– Coś pan radził tej babie? – zapytał surowym dosyć głosem, patrząc w okno.
Horn zawahał się przez mgnienie, rumieniec powlókł jego dziewczęco piękną twarz, a w niebieskich, dobrych oczach zamigotał płomień.
– Kazałem jej iść do adwokata, niechaj wytoczy proces fabryce o odszkodowanie, bo wtedy prawo zmusi ich do zapłacenia.
– Co to pana obchodzi? – zaczął lekko bębnić po szybie i przygryzać usta.
– Co mnie obchodzi? – zamilkł na chwilę. – Bardzo mnie obchodzi wszelka nędza i wszelka niesprawiedliwość, bardzo…
– Czym pan tutaj jesteś? – przerwał mu ostro i usiadł przed długim stołem.
– No jestem praktykantem kantorowym, pan dyrektor przecież wie najlepiej – odpowiedział zdumiony.
– No, to panie Horn, pan nie skończysz tej praktyki, jak mi się zdaje.
– Wreszcie, to mi jest już wszystko – jedno szepnął dosyć twardo.
– Ale nam nie jest wszystko jedno, nam – fabryce, w której pan jesteś jednym z miliona kółek! Przyjęliśmy pana nie na to, żebyś tutaj produkował się ze swoją filantropią, a tylko, abyś robił. Pan wprowadzasz zamęt tutaj, gdzie wszystko polega na najdoskonalszym funkcjonowaniu, na prawidłości38 i zgodności.
– Nie jestem maszyną, jestem człowiekiem.
– W domu. W fabryce od pana nie wymaga się egzaminów na człowieczeństwo, ani egzaminów na humanitarność, w fabryce potrzebne są pańskie mięśnie i mózg pański i tylko za to płacimy panu – rozdrażniał się coraz bardziej. – Jesteś pan tutaj maszyną taką samą jak my wszyscy, więc pan rób tylko to, co do pana należy. Tutaj nie miejsce do rozanieleń, tutaj…
– Panie Borowiecki! – przerwał mu szybko.
– Panie von Horn! Słuchaj pan, kiedy mówię do pana – zawołał groźnie, zrzucając gniewnie wielkie album39 próbek na ziemię. – Bucholc przyjął pana na moje zaręczenie, znam pańską rodzinę, pragnę dla pana najlepiej, ale pan jesteś jak widzę chory na dziecinną demagogię.
– Jeżeli pan tak nazywasz współczucie zwykłe u ludzi.
– Pan mnie kompromitujesz takimi radami, dawanymi wszystkim mającym jakie bądź pretensje do fabryki. Trzeba było zostać panu adwokatem, byłbyś się wtedy mógł opiekować nieszczęśliwymi i pokrzywdzonymi, ma się rozumieć za dobrą zapłatą – dorzucił drwiąco, bo jego gniewny nastrój przepadł gdzieś, pod wpływem tych dobrych oczów Horna, wpatrzonych w niego. – Zresztą dajmy tej sprawie spokój. Będziesz pan dłużej w Łodzi, rozpatrzysz się w stosunkach, przyjrzysz się lepiej tym uciśnionym, to pan zrozumiesz, jak trzeba postępować. A weźmiesz pan interes po ojcu, to wtedy przyznasz mi zupełną rację.
– Nie, panie, ja w Łodzi dłużej nie wytrzymam, ani interesu po ojcu nie obejmę.
– Cóż pan chcesz robić? – wykrzyknął zdumiony.
– Jeszcze nie wiem. Przyznaję się panu szczerze, chociaż tak ostro, za ostro pan mówi do mnie, ale mniejsza z tym, bo wiem, że pan, jako dyrektor takiej wielkiej drukarni, mówić inaczej nie może.
– Więc pan odchodzisz od nas? tyle zrozumiałem, ale nie wiem dlaczego?
– Dlatego, że już wytrzymać nie mogę w tym podłym chamstwie łódzkim. Pan jako człowiek pewnej sfery, rozumie mnie chyba. Dlatego, że ja całą duszą nienawidzę zarówno fabryk, jak i wszystkich Bucholców, Rozensztejnów, Entów, całej tej ohydnej, przemysłowej bandy – wybuchnął gwałtownie.
– Ha, ha, ha, pan jesteś wspaniały fioł, nieporównany! – śmiał się Borowiecki serdecznie.
– To już nic więcej nie powiem – rzekł mocno dotknięty.
– Jak pan chce, a zawsze lepiej głupstw mówić mniej.
– Do widzenia.
– Żegnam pana. Ha, ha, ha, pan masz zdolności aktorskie!
– Panie Borowiecki – zaczął prawie ze łzami w oczach Horn, zatrzymując się i chciał coś mówić.
– Co?
Horn skłonił głowę i wyszedł.
– Kapitalny mazgaj – szepnął za nim Borowiecki i także poszedł do suszarni.
Owionęło go suche, rozpalone powietrze.
Olbrzymie czworoboki z blachy, wypełnione straszliwie rozpalonym i suchym powietrzem brzęczały niby oddalone grzmoty, wymiotując niekończący się pas materiałów kolorowych, suchych i sztywnych.
Na niskich stołach, na ziemi, na wózkach, które suwały się cicho, leżały cale sterty materiałów i w tym suchym, jasnym powietrzu sali, której
37
38
39