Скачать книгу

mężny i uparty. Nie­zwy­kła jest rów­nież jego wraż­li­wość.

      Już późna jesień. Dawno pora, by spadł śnieg i nastała zima. Po brze­gach bia­łego nie­bo­skłonu przez wiele dni prze­su­wają się niskie, zanie­biesz­czone, jakby całe w sinia­kach chmury. A dzi­siaj jesienny, przej­mu­jący chło­dem wiatr zło­wrogo ucichł z samego rana. Czy to pach­nie śnie­giem?

      Nie. Śniegu nie będzie. Jesz­cze nie poło­żył się cedro­wiec. I mijają dni za dniami, śniegu nie ma, chmury błą­dzą gdzieś za sop­kami, wysoko na nie­bie poja­wia się blade, maleń­kie słońce i wszystko jest tak jak jesie­nią.

      A cedro­wiec? Przy­gina się ku ziemi. Chyli się wciąż niżej, jakby pod nara­sta­ją­cym bez miary cię­ża­rem. Już skro­bie wierz­choł­kiem kamie­nie i przy­ci­ska się do gruntu, roz­cią­ga­jąc swe szma­rag­dowe łapy. Ściele się podobny do upie­rzo­nej, zie­lo­nej ośmior­nicy. Leżąc tak, czeka jeden dzień, drugi, i oto z bia­łego nieba sypie się jak pro­szek śnieg, i cedro­wiec pogrąża się, na podo­bień­stwo niedź­wie­dzia, w zimo­wym śnie. Na bia­łej górze pęcz­nieją ogromne śnieżne bąble – to krzewy cedrowca zale­gły na zimę.

      A pod koniec zimy, kiedy śnieg pokrywa jesz­cze zie­mię trzy­me­trową war­stwą, a w roz­pa­dli­nach tkwi ugnie­ciony przez zawieje w zwartą, ustę­pu­jącą tylko żelazu masę, ludzie na próżno wypa­trują oznak wio­sny, choć według kalen­da­rza już pora, by nade­szła. Dni jed­nak nie róż­nią się od zimo­wych, powie­trze jest roz­rze­dzone i suche jak w stycz­niu. Na szczę­ście zdol­ność odczu­wa­nia u czło­wieka jest zbyt nikła, per­cep­cja ota­cza­ją­cego go świata zbyt pro­sta, a przy tym posiada on tylko pięć zmy­słów; wszystko to nie pozwala odgad­nąć i pro­gno­zo­wać.

      Przy­roda jest w swo­ich odczu­ciach bar­dziej sub­telna niż czło­wiek. Coś o tym wiemy. Pamię­ta­cie o rybach łoso­sio­wa­tych skła­da­ją­cych ikrę tylko w tej rzece, gdzie uro­dziły się same ze zło­żo­nej tam ikry? Pamię­ta­cie o tajem­ni­czych tra­sach prze­lo­tów pta­ków? Nie­mało jest też roślin-baro­me­trów i kwia­tów-baro­me­trów.

      I oto pośród śnież­nej, bez­kre­snej bieli, pośród peł­nej bez­na­dziei pod­nosi się nagle cedro­wiec. Strząsa z sie­bie śnieg, wypro­sto­wuje się na całą wyso­kość, wznosi ku niebu swe zie­lone, oblo­dzone, zru­działe nieco igli­wie. Sły­szy nie­uchwytny dla nas zew wio­sny i wie­rząc w nią, pod­nosi się wcze­śniej od innych na Pół­nocy. Zima się skoń­czyła.

      Bywa też ina­czej. Oto ogni­sko. Cedro­wiec jest zbyt łatwo­wierny. Tak bar­dzo nie lubi zimy, że gotów jest zawie­rzyć cie­płu ognia. Jeśli zimą roz­nieci się ogni­sko obok zgię­tego, po zimo­wemu zgar­bio­nego cedrowca – pod­nie­sie się on. Ale gdy ogni­sko zga­śnie, roz­cza­ro­wany cedro­wiec, pła­cząc ura­żony, ponow­nie ułoży się na sta­rym miej­scu. Zosta­nie zanie­siony śnie­giem.

      Nie, nie jest jedy­nie prze­po­wia­da­czem pogody. Cedro­wiec jest drze­wem nadziei, jedy­nym na Dale­kiej Pół­nocy wiecz­nie zie­lo­nym drze­wem. Pośród błysz­czą­cej bie­li­zny śniegu jego mato­wo­zie­lone, igla­ste łapy mówią o połu­dniu, o cie­ple, o życiu. Latem wygląda skrom­nie i nie wyróż­nia się – wszystko dokoła roz­kwita spiesz­nie, sta­ra­jąc się zdą­żyć z kwit­nie­niem przez okres krót­kiego, pół­noc­nego lata; wio­senne, let­nie i jesienne kwiaty prze­ga­niają się wza­jem­nie w buj­nym roz­woju. Lecz jesień już bli­sko i oto, obna­ża­jąc drzewa, osy­puje się żółte, mięk­kie igli­wie modrzewi, zwija się i usy­cha polna trawa, pusto­szeje las. I tylko z daleka widać, jak pośród bla­do­żół­tej trawy i sza­rego mchu goreją w lesie ogromne, zie­lone pochod­nie cedrowca.

      Dla mnie cedro­wiec jest zawsze naj­bar­dziej peł­nym poezji rosyj­skim drze­wem, bar­dziej niż roz­sła­wione pła­czące wierzby, bar­dziej niźli wschodni jawor czy cyprys. I drwa z cedrowca płoną gorę­cej.

      CZER­WONY KRZYŻ

      Życie w łagrze tak jest zor­ga­ni­zo­wane, że naprawdę realną pomoc więź­niowi może oka­zać jedy­nie pra­cow­nik medyczny. Ochrona pracy to ochrona zdro­wia, a ochrona zdro­wia to ochrona życia. Naczel­nik łagru i pod­po­rząd­ko­wani mu nad­zorcy, dowódca straży wraz z oddzia­łem żoł­nie­rzy służby kon­wo­jenc­kiej, naczel­nik rejo­no­wego oddziału MWD ze swoim apa­ra­tem śled­czym, naczel­nik wydziału kul­tu­ralno-wycho­waw­czego, dzia­ła­jący wraz ze swym inspek­to­ra­tem na niwie łagro­wej oświaty – oto jak liczne jest naczal­stwo łagru. Woli tych ludzi, dobrej lub złej, powie­rza się sto­so­wa­nie „reżimu”. W oczach więź­nia wszy­scy ci osob­nicy sta­no­wią sym­bol uci­sku i przy­musu. Zmu­szają więź­nia do pracy, pil­nują dniem i nocą, aby nie uciekł, śle­dzą, żeby nie zjadł i nie wypił niczego ponad normę. Wszy­scy ci ludzie codzien­nie, co godzinę powta­rzają tylko to jedno: „Pra­cuj! Pra­cuj!”

      I tylko jeden czło­wiek w łagrze nie mówi więź­niowi tych uprzy­krzo­nych, znie­na­wi­dzo­nych i strasz­nych słów. Jest nim lekarz. Mówi on do więź­nia ina­czej: odpocz­nij, jesteś prze­mę­czony, nie idź jutro do pracy, jesteś chory. Jedy­nie lekarz nie wysyła więź­nia w zimo­wych ciem­no­ściach do oblo­dzo­nego, kamien­nego wykopu – każ­dego dnia na wiele godzin. Lekarz to obrońca więź­nia z urzędu, chro­niący go przed samo­wolą naczel­ni­ków, strze­gący przed gor­li­wo­ścią wete­ra­nów łagro­wych służb.

      Bywało, że w łagro­wych bara­kach wisiały na ścia­nach wiel­kie dru­ko­wane obwiesz­cze­nia: „Prawa i obo­wiązki więź­nia”. Było tam wiele obo­wiąz­ków i mało praw. „Prawo” pisa­nia podań do naczel­nika, byle nie kolek­tyw­nych… „Prawo” do pisa­nia listów do rodziny, prze­cho­dzą­cych przez łagrową cen­zurę… „Prawo” do pomocy lekar­skiej.

      To ostat­nie prawo było nie­zmier­nie ważne, jak­kol­wiek bie­gunkę leczono w wielu kopal­nia­nych ambu­la­to­riach roz­two­rem nad­man­ga­nianu potasu. I tym samym, nieco gęst­szym roz­two­rem opa­try­wano ropie­jące rany czy odmro­że­nia.

      Lekarz może czło­wieka ofi­cjal­nie zwol­nić z pracy, wpi­saw­szy go do księgi; może poło­żyć do szpi­tala, skie­ro­wać na „punkt ozdro­wień­czy”; może zwięk­szyć por­cję żywie­niową… A co naj­waż­niej­sze w „obo­zie pracy” – lekarz ustala „kate­go­rię robo­czą”, sto­pień zdol­no­ści do pracy, na pod­sta­wie któ­rego obli­cza się robo­czą normę. Lekarz może nawet przed­sta­wić do zwol­nie­nia – jako inwa­lidę, zgod­nie ze słyn­nym para­gra­fem 458. Zwol­nio­nego z pracy z powodu cho­roby nikt nie może do niej zmu­sić – w tego rodzaju dzia­ła­niach lekarz jest poza kon­trolą. Jedy­nie ofi­cjal­nie wyżsi rangą leka­rze mogą go spraw­dzić. W pracy medycz­nej lekarz nikomu nie pod­lega.

      Trzeba jesz­cze pamię­tać, że kon­trola nad umiesz­cza­niem pro­duk­tów żyw­no­ścio­wych w „kotle” to obo­wią­zek leka­rza; podob­nie jak nad­zór nad jako­ścią przy­rzą­dza­nej strawy.

      Jedyny zatem obrońca więź­nia, realny obrońca, to łagrowy lekarz. Posiada on wielką wła­dzę, gdyż nikt z łagro­wego naczal­stwa nie potrafi kon­tro­lo­wać czyn­no­ści tego spe­cja­li­sty.

      Jeżeli lekarz sta­wiał nie­praw­dziwą dia­gnozę, nie­su­mienną, stwier­dzić to mógł jedy­nie także lekarz na rów­no­rzęd­nym lub wyż­szym sta­no­wi­sku

Скачать книгу