Скачать книгу

Andriej Michaj­ło­wicz jest tym czło­wie­kiem, któ­remu zawdzię­czam życie. On sam dawno już umarł – gruź­lica i major Czer­pa­kow zro­bili swoje.

      Przy­po­mi­nam sobie teraz, jak kie­dyś w szpi­talu, gdy ukoń­czono wie­czorne sprzą­ta­nie, sani­ta­riu­sze zasie­dli w kącie do gry w domino i poczęli stu­kać kost­kami.

      – Durna gra – powie­dział wtedy Andriej Michaj­ło­wicz, wska­zu­jąc na sani­ta­riu­szy i marsz­cząc się od stuku kostek.

      – Tylko raz w życiu gra­łem w domino – odrze­kłem. – Z panem. Pan mnie zapro­sił. I nawet wygra­łem.

      – Nie sztuka wygrać – powie­dział Andriej Michaj­ło­wicz. – Ja też wtedy wzią­łem po raz pierw­szy domino do rąk. Chcia­łem zro­bić panu przy­jem­ność.

      HER­KU­LES

      Ostat­nim, spóź­nio­nym gościem na srebr­nym weselu naczel­nika szpi­tala, Suda­rina, był lekarz Andriej Iwa­no­wicz Dudar. Niósł on w ręku ple­ciony koszyk, obwią­zany merlą ozdo­bioną malo­wa­nymi kwia­tami. Przy dźwięku szkła i gwa­rze pija­nych gło­sów ucztu­ją­cych Andriej Iwa­no­wicz ofia­ro­wał koszyk jubi­la­towi. Suda­rin spy­tał, ważąc go na ręce:

      – Co to?

      – Zoba­czy pan.

      Zdjęto merlę. Na dnie koszyka leżał duży, czer­wony kogut. Krę­cił z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem głową, spo­glą­da­jąc na poczer­wie­niałe twa­rze hała­śli­wych, pija­nych gości.

      – Ach, Andrieju Iwa­no­wi­czu, jak to w porę – zaszcze­bio­tała siwa jubi­latka, gła­dząc koguta.

      – Cudowny pre­zent – zater­ko­tały lekarki. – I jaki czer­wony! To prze­cież nasz ulu­bie­niec, prawda, Andrieju Iwa­no­wi­czu?

      Jubi­lat z uczu­ciem uści­snął rękę Dudara.

      – Pokaż­cie, pokaż­cie! – nie­ocze­ki­wa­nie zabrzmiał cienki, zachryp­nięty głos.

      Na hono­ro­wym miej­scu u szczytu stołu, po pra­wej ręce gospo­da­rza, sie­dział zna­mie­nity gość z zewnątrz, dawny przy­ja­ciel Suda­rina, który przy­je­chał jesz­cze z rana z woje­wódz­kiego mia­sta, odle­głego o sześć­set wiorst, swoją oso­bi­stą „Pobiedą” na srebrne wesele kolegi.

      Przed zmęt­nia­łymi oczami przy­by­łego gościa poja­wił się kosz.

      – Tak, wspa­niały kogu­cik. Czy to twój? – Palec hono­ro­wego gościa wska­zał na Andrieja Iwa­no­wi­cza.

      – Teraz to mój – uśmie­cha­jąc się, pospie­szył zamel­do­wać jubi­lat.

      Hono­rowy gość był wyraź­nie młod­szy od ota­cza­ją­cych go łysych i siwych neu­ro­pa­to­lo­gów, inter­ni­stów, psy­chia­trów. Miał czter­dzie­ści lat. Nie­zdrowa, żółta, obrzmiała twarz, nie­wiel­kie oczka, ele­gancki mun­dur ze srebr­nymi nara­mien­ni­kami puł­kow­nika służby sani­tar­nej. Mun­dur wyraź­nie uci­skał puł­kow­nika; widać było, że uszyto go jesz­cze wtedy, gdy brzu­szek nie był tak wyraźny, a szyja nie napie­rała na sto­jący koł­nierz. Twarz hono­ro­wego gościa wyra­żała nudę, ale wraz z każ­dym wypi­tym kie­lisz­kiem spi­ry­tusu (jako Rosja­nin, a do tego jesz­cze miesz­ka­niec Pół­nocy, hono­rowy gość nie uzna­wał żad­nych innych napo­jów roz­grze­wa­ją­cych) oży­wiała się i gość coraz czę­ściej spo­zie­rał na ota­cza­jące go medyczne damy i coraz czę­ściej wtrą­cał się do roz­mów, które nie­zmien­nie cichły na dźwięk nade­rwa­nego tenorka.

      Gdy tem­pe­ra­tura wewnętrzna osią­gnęła odpo­wiedni poziom, hono­rowy gość wydo­stał się zza stołu, ode­pchnął jakąś lekarkę, która nie zdą­żyła się usu­nąć, zaka­sał rękawy i począł pod­no­sić cięż­kie modrze­wiowe krze­sła, chwy­ta­jąc je za tylną nogę na prze­mian to prawą, to lewą ręką, czyli demon­stru­jąc har­mo­nię swego fizycz­nego roz­woju.

      Nikt spo­śród zachwy­co­nych gości nie potra­fił tyle razy unieść owych krze­seł, które pod­no­sił hono­rowy gość. Z krze­seł prze­niósł się na fotele i podob­nie jak przed­tem, towa­rzy­szył mu suk­ces. Pod­czas gdy inni pod­no­sili krze­sła, hono­rowy gość mocarną dło­nią przy­gar­niał do sie­bie różowe ze szczę­ścia lekarki i zmu­szał je do obma­cy­wa­nia swych napię­tych bicep­sów, co też czy­niły z jaw­nym zachwy­tem.

      Po tych ćwi­cze­niach nasz hono­rowy gość, któ­rego pomy­sło­wość nie usta­wała, prze­szedł do następ­nego numeru, rosyj­skiego, naro­do­wego: opartą na łok­ciu ręką przy­gnia­tał do stołu podob­nie usta­wioną rękę prze­ciw­nika. Siwi i łysi neu­ro­pa­to­lo­dzy i tera­peuci nie potra­fili mu sta­wić czoła i jedy­nie główny chi­rurg wytrzy­mał nieco dłu­żej niż inni.

      Hono­rowy gość chciał pod­dać pró­bom swoją rosyj­ską siłę. Prze­pro­siw­szy damy, zdjął z sie­bie mun­du­rową kurtkę, natych­miast pod­chwy­coną i powie­szoną na opar­ciu krze­sła przez gospo­dy­nię domu. Po nagłym oży­wie­niu twa­rzy widać było, że hono­rowy gość znowu coś wymy­ślił.

      – Ja bara­nowi, rozu­mie­cie, bara­nowi prze­krę­cam do tyłu głowę. Trach i gotowe! – Hono­rowy gość zła­pał za guzik Andrieja Iwa­no­wi­cza. – A temu two­jemu… poda­run­kowi żyw­cem ode­rwę głowę – powie­dział, roz­ko­szu­jąc się wywar­tym wra­że­niem. – Gdzie kogut?

      Wywle­czono go natych­miast z domo­wego kur­nika, dokąd został wpusz­czony przez zapo­bie­gliwą gospo­dy­nię. Na Pół­nocy wszy­scy naczel­nicy trzy­mają (oczy­wi­ście w zimie) po kil­ka­dzie­siąt kur w miesz­ka­niach; czy żonaci, czy kawa­le­ro­wie – dla wszyst­kich kury to bar­dzo, bar­dzo dobry inte­res.

      Hono­rowy gość wyszedł na śro­dek pokoju, trzy­ma­jąc koguta w rękach. Ulu­bie­niec Andrieja Iwa­no­wi­cza leżał przez cały czas tak samo spo­koj­nie, zło­żyw­szy nogi i zwie­siw­szy na bok głowę. Andriej Iwa­no­wicz ze dwa lata hołu­bił go w swoim samot­nym miesz­ka­niu.

      Mocarne palce chwy­ciły koguta za szyję. Na twa­rzy hono­ro­wego gościa poprzez nie­czy­stą, grubą skórę wystą­pił rumie­niec. Podob­nie jak roz­gina się pod­kowy, takim ruchem hono­rowy gość ode­rwał kogu­towi głowę. Odpra­so­wane spodnie i jedwabną koszulę zbry­zgała kogu­cia krew. Damy, chwy­ciw­szy jedwabne chu­s­teczki, na wyścigi rzu­ciły się wycie­rać spodnie hono­ro­wego gościa.

      – Wody koloń­skiej!

      – Amo­nia­kiem!

      – Zamo­czyć w zim­nej wodzie!

      – Ale siła! To dopiero po rosyj­sku! Trach i gotowe! – zachwy­cał się jubi­lat.

      Hono­ro­wego gościa pocią­gnięto do łazienki, aby się obmył.

      – Tań­czyć będziemy w sali – zakrząt­nął się jubi­lat. – Ale Her­ku­les…

      Nakrę­cono pate­fon. Zasy­czała igła. Andriej Iwa­no­wicz wydo­stał się zza stołu, aby wziąć udział w tań­cach (hono­rowy gość lubił, by wszy­scy tań­czyli), i nastą­pił nogą na coś mięk­kiego. Nachy­liw­szy się, ujrzał mar­twe ciało koguta, bez­głowe zwłoki swego ulu­bieńca.

Скачать книгу