Скачать книгу

słowo, że jeśli zostanę ude­rzony, to będzie to jed­no­cze­śnie koniec mojego życia. Ude­rzę naczel­nika i zostanę roz­strze­lany. Nie­stety, byłem tylko naiw­nym dzie­cia­kiem. Kiedy osła­błem fizycz­nie, osła­bła rów­nież moja wola i roz­są­dek. Z łatwo­ścią prze­ko­na­łem sam sie­bie, że trzeba ścier­pieć, i nie zna­la­złem w sobie siły, aby odpo­wie­dzieć ude­rze­niem, popeł­nić samo­bój­stwo, zapro­te­sto­wać. Byłem naj­zwy­czaj­niej „docho­diagą” i żyłem według praw rzą­dzą­cych taką psy­chiką.

      Wszystko to działo się jed­nak dużo póź­niej, bo wów­czas, gdy spo­tka­łem się z oby­wa­te­lem Ani­si­mo­wem, byłem jesz­cze silny fizycz­nie, silny wiarą, twardy i zde­cy­do­wany. Skó­rzane ręka­wice Ani­si­mowa przy­bli­żyły się, a ja przy­go­to­wa­łem kilof. Jed­nakże Ani­si­mow nie ude­rzył. Spoj­rze­nie jego ład­nych, dużych, głę­bo­kich, czar­nych oczu spo­tkało się z moim i Ani­si­mow odwró­cił wzrok.

      – Wszy­scy oni tacy – powie­dział naczel­nik kopalni swo­jemu towa­rzy­szowi. – Wszy­scy. Nie będzie z nich pocie­chy.

      ZŁOTA TAJGA

      „Mała zona” to obóz przej­ściowy. „Duża zona”, łagier Zarządu Gór­ni­czego, to nie­koń­czący się ciąg niskich bara­ków, więź­niar­skie ulice, potrójne ogro­dze­nie z drutu kol­cza­stego, wie­życzki straż­ni­cze podobne do dom­ków dla szpa­ków w ich zimo­wej sza­cie. W małej zonie jest jesz­cze wię­cej kol­cza­stego drutu, wię­cej wie­ży­czek, zam­ków i kla­mek – bo prze­cież miesz­kają tam więź­nio­wie prze­jeż­dża­jący tran­zy­tem, po któ­rych można spo­dzie­wać się wszyst­kiego naj­gor­szego.

      Archi­tek­tura małej zony jest ide­alna. To poje­dyn­czy, ogromny, kwa­dra­towy barak, zawie­ra­jący cztery rzędy nar, for­mal­nie posia­da­jący nie mniej niż pięć­set miejsc, co ozna­cza, że jeśli zacho­dzi potrzeba, można pomie­ścić tam tysiące osób. Jed­nakże teraz jest zima, przy­cho­dzi mało eta­pów i zona od wewnątrz wydaje się pusta. Barak nie zdą­żył jesz­cze w środku wyschnąć – unosi się w nim biała para, a sosnowe drewno pokryte jest lodem. Przy wej­ściu ogromna, tysiąc­świe­cowa lampa elek­tryczna, któ­rej świa­tło raz żółk­nie, raz ośle­pia swym bla­skiem. To dopływ ener­gii tak się zmie­nia.

      W ciągu dnia zona śpi. A nocami drzwi się otwie­rają, pod lampą poja­wiają się ludzie trzy­ma­jący w rękach zapałki i zachry­płymi, prze­zię­bio­nymi gło­sami wykrzy­kują nazwi­ska. Wywo­łani zapi­nają na wszyst­kie guziki swoje buszłaty, prze­kra­czają próg i zni­kają na zawsze. Cze­kają tam na nich kon­wo­jenci, war­czą gdzieś sil­niki cię­ża­ró­wek. Więź­nio­wie uwo­żeni są do kopalń, do sow­cho­zów, do rejo­nów dróg.

      Ja też tutaj leżę, nie­da­leko od drzwi, na dol­nych narach. Na dole jest zimno, ale wyżej, tam gdzie cie­pło, nie decy­duję się wleźć – wyrzu­ci­liby mnie z powro­tem na dół. Miej­sca na górze prze­zna­czone są dla sil­niej­szych, przede wszyst­kim dla zło­dziei. A przy tym nie dał­bym rady wdra­pać się tam po szcze­bel­kach przy­bi­tych gwoź­dziami do słupa. Tu mi naj­le­piej, na dole. Jeśli zaś powsta­nie spór o miej­sce na dol­nych narach, po pro­stu pod nie wpeł­znę.

      Nie potra­fię kąsać ani bić się, cho­ciaż dosko­nale przy­swo­iłem sobie wszyst­kie spo­soby wię­zien­nych bójek. To ogra­ni­czo­ność prze­strzeni wię­zien­nej celi, aresz­tanc­kiego wagonu, cia­snego baraku narzu­ciła te „chwyty”: łapa­nia, kąsa­nia, wyła­my­wa­nia. Teraz jed­nak nie star­cza na to siły. Potra­fię tylko drzeć gar­dło i kląć. Wal­czę o każdy dzień, o każdą godzinę odpo­czynku. Każdy strzęp mojego ciała pod­po­wiada mi, jak mam się zacho­wać.

      Wywo­łują mnie już pod­czas pierw­szej nocy, jed­nakże ja nie opa­suję się sznur­kiem, cho­ciaż go posia­dam, nie zapi­nam porząd­nie wszyst­kich guzi­ków. Drzwi zamy­kają się za mną i stoję w sieni. Bry­gada – dwu­dzie­stu ludzi (jest to zwy­kła norma dla jed­nej cię­ża­rówki) – stoi już przy następ­nych drzwiach, skąd bucha gęsta, mroźna para. Dys­po­zy­tor i star­szy kon­wo­jent prze­li­czają i prze­glą­dają ludzi. A z pra­wej strony stoi jesz­cze jeden czło­wiek w piko­wa­nym kubraku, wato­wa­nych spodniach, w czapce-uszance; macha futrza­nymi „kra­gami” – ręka­wi­cami z dużymi man­kie­tami. Tego wła­śnie mi trzeba. Wożono mnie już tyle razy, że zna­łem „pra­wi­dła gry” zna­ko­mi­cie. Czło­wiek z „kra­gami” to „przed­sta­wi­ciel”, który przyj­muje ludzi i który ma prawo odmó­wić ich przy­ję­cia.

      Dys­po­zy­tor wykrzy­kuje na cały głos moje nazwi­sko, zupeł­nie tak samo, jak robił to w ogrom­nym baraku. Ja patrzę tylko na czło­wieka z ,,kra­gami”.

      – Nie bierz­cie mnie, oby­wa­telu naczel­niku. Jestem chory i nie będę pra­co­wał w kopalni. Ja muszę iść do szpi­tala.

      „Przed­sta­wi­ciel” waha się. W kopalni, u niego, mówiono mu, żeby wybrał tylko „robo­cia­rzy”; innych kopal­nia nie potrze­buje. Po to wła­śnie przy­je­chał. „Przed­sta­wi­ciel” przy­pa­truje mi się. Mój podarty buszłat, zatłusz­czona bluza bez guzi­ków, pod którą widać brudne ciało z poroz­dra­py­wa­nymi miej­scami uką­szeń przez wszy, strzępy szma­tek, któ­rymi poobwią­zy­wane są palce u rąk, sznur­kowe obu­wie na nogach, sznur­kowe przy sześć­dzie­się­cio­stop­nio­wym mro­zie, oczy zaognione, wygłod­niałe, nie­zwy­kła kości­stość – on dosko­nale wie, co to ozna­cza.

      „Przed­sta­wi­ciel” bie­rze czer­wony ołó­wek i sta­now­czym ruchem wykre­śla moje nazwi­sko.

      – Idź, dra­niu – mówi do mnie dys­po­zy­tor zony.

      I drzwi zamy­kają się, i znowu jestem wewnątrz małej zony. Moje miej­sce zostało już zajęte, ale odcią­gam na bok tego, co się na nim poło­żył. Ten mimo woli się drze, ale rychło się uspo­kaja. A ja zapa­dam w sen podobny do utraty przy­tom­no­ści, budząc się przy naj­mniej­szym szme­rze. Nauczy­łem się budzić jak zwie­rzę, jak dziki czło­wiek, który nie wie, co to pół­sen.

      Otwie­ram oczy. Z gór­nych nar zwisa noga w zno­szo­nym do osta­tecz­no­ści, ale jed­nak pan­to­flu, nie w pań­stwo­wym bucie. Poja­wia się przede mną brudny chło­pak, błat­nia­czek, i mówi gdzieś w górę melan­cho­lij­nym gło­sem pede­ra­sty:

      – Powiedz Waliu­szy – infor­muje kogoś nie­wi­docz­nego na gór­nych narach – że przy­pro­wa­dzili arty­stów…

      Pauza. Potem ochry­pły głos z góry:

      – Waliu­sza pyta, kim oni są?

      – Arty­ści z „kult­bry­gady”. Ilu­zjo­ni­sta i dwóch śpie­wa­ków. Jeden pocho­dzi z Char­bina.

      Pan­to­fel poru­szył się i znik­nął. Dał się sły­szeć głos z góry:

      – Pro­wadź ich.

      Prze­su­ną­łem się na brzeg nar. Pod lampą stało trzech ludzi: dwóch w buszła­tach, a jeden w „wol­nej” kurtce – „moskwiczce”. Twa­rze ich wyra­żały pokorę i cześć.

      – Kto tu jest z Char­bina? – zapy­tał głos.

      – To ja – z usza­no­wa­niem rze­cze czło­wiek w bekie­szy.

      –

Скачать книгу