Скачать книгу

„Domu Dyrek­cji” mala­rze wyko­ny­wali rów­nież kopie: Iwan Groźny zabija swo­jego syna i Pora­nek w lesie Szysz­kina – te dwa obrazy zali­czają się do kla­syki chał­tury.

      Lecz naj­bar­dziej zadzi­wiały tam hafty. Jedwabne zasłony, story, por­tiery ozdo­bione były ręcz­nym haftem. Dywa­niki, narzutki, ręcz­niki – każda szmatka sta­wała się dro­go­cenna po tym, kiedy się zna­la­zła w rękach mistrzyń-więź­nia­rek.

      Dyrek­tor Dal­stroju noco­wał w swych domach – było ich kilka na tra­sie – dwa, trzy razy w roku. Przez resztę czasu ocze­ki­wali go stróż, zaopa­trze­nio­wiec, kucharz i admi­ni­stra­tor domu – czte­rech ludzi wol­nych, otrzy­mu­ją­cych dodatki za pracę na Dale­kiej Pół­nocy; ocze­ki­wali, przy­go­to­wy­wali się, palili zimą w pie­cach, wie­trzyli „Dom”.

      Do hafto­wa­nia zasłon, narzut i wszyst­kiego, co do głowy przyj­dzie, przy­wie­ziono tu wła­śnie Maszę Kriu­kową. Były jesz­cze dwie mistrzy­nie haftu dorów­nu­jące jej umie­jęt­no­ściami i pomy­sło­wo­ścią.

      Rosja to kra­ina sta­łego spraw­dza­nia i kon­troli. Marze­niem każ­dego szcze­rego Rosja­nina – zarówno więź­nia, jak i wol­nego – jest, aby mu powie­rzono spraw­dza­nie cze­goś lub kogoś. Po pierw­sze: kimś komen­de­ruję. Po dru­gie: oka­zano mi zaufa­nie. Po trze­cie: pono­szę mniej­szą odpo­wie­dzial­ność niż za bez­po­śred­nią pracę. A po czwarte – pamię­ta­cie, jak wyglą­dał atak w powie­ści W. Nie­kra­sowa W oko­pach Sta­lin­gradu?

      Dla nad­zo­ro­wa­nia Marusi i jej nowych zna­jo­mych zatrud­niono kobietę, członka par­tii, która każ­dego dnia wyda­wała im mate­riał i nici. Pod koniec robo­czego dnia przyj­mo­wała i spraw­dzała wyko­naną pracę. Kobieta ta nie pra­co­wała, lecz figu­ro­wała w spi­sie eta­tów Cen­tral­nego Szpi­tala jako star­sza sio­stra ope­ra­cyjna. Nad­zo­ro­wała ona pil­nie więź­niarki w prze­ko­na­niu, że jak tylko się odwróci, to od razu gdzieś znik­nie kawa­łek cięż­kiego, nie­bie­skiego jedwa­biu.

      Haf­ciarki już od dawna przy­wy­kły do tego rodzaju opieki. I cho­ciaż oszu­ka­nie tej kobiety na pewno nie wyma­ga­łoby więk­szego wysiłku, nie kra­dły. Wszyst­kie trzy bowiem osą­dzone zostały na pod­sta­wie pięć­dzie­sią­tego ósmego para­grafu – poli­tycz­nego.

      Umiesz­czono je w łagrze, w „zonie”, za dru­tami, gdzie na wro­tach, jak wszę­dzie w sowiec­kich łagrach, wypi­sane były „nie­za­po­mniane” słowa: „Praca to sprawa honoru i chwały, sprawa dziel­no­ści i boha­ter­stwa”. I nazwi­sko autora cytatu. Słowa te miały iro­niczny wydźwięk, w zadzi­wia­jący spo­sób ujmu­jąc sens i treść słowa „praca” w łagrze. Praca była tam bowiem wszyst­kim, tylko nie sprawą chwały. W 1906 roku wydaw­nic­two, w któ­rym par­ty­cy­po­wali ese­rowcy, wypu­ściło książkę Kom­pletny zbiór prze­mó­wień Miko­łaja II. Były to prze­druki z „Gońca Rzą­do­wego” z czasu koro­na­cji cara, na które skła­dały się wygło­szone wtedy toa­sty: „Piję za zdro­wie Kek­sholm­skiego pułku” i „Piję za zdro­wie chwa­tów-czer­ni­how­ców”. Toa­sty te poprze­dzono sło­wem wstęp­nym, utrzy­ma­nym w hurra-patrio­tycz­nej tona­cji: „W sło­wach tych, jak w lustrze wody, odzwier­cie­dlała się mądrość naszego wiel­kiego monar­chy” itd.

      Auto­rów tego zbioru zesłano na Sybir.

      A co stało się z ludźmi, któ­rzy wynie­śli sen­ten­cję o pracy na wrota łagro­wych zon w całym Związku Radziec­kim?

      Za wzo­rowe zacho­wa­nie i pomyślne wyko­na­nie planu pozwo­lono haf­ciar­kom na uczest­ni­cze­nie w sean­sie fil­mo­wym kina dla więź­niów. Apa­rat był tylko jeden – pomię­dzy poszcze­gól­nymi czę­ściami filmu robiono prze­rwy. Pew­nego razu wyświe­tlano film Biada temu, kto ma rozum. Skoń­czyła się pierw­sza część, jak zawsze zapa­liło się świa­tło, jak zawsze zga­sło i zater­ko­tał pro­jek­tor – żółta smuga świa­tła dotknęła ekranu. Wszy­scy zaczęli tupać i krzy­czeć. Ope­ra­tor, to jasne, omy­lił się – ponow­nie bie­gła pierw­sza część… Trzy­sta osób, byli fron­towi żoł­nie­rze, zasłu­żeni leka­rze, któ­rzy przy­je­chali na kon­fe­ren­cję – wszy­scy posia­da­cze bile­tów na ten seans prze­zna­czony dla wol­nych krzy­czeli i tupali nogami.

      Ope­ra­tor, nie spie­sząc się, „prze­je­chał” pierw­szą część i zapa­lił świa­tło w sali. Wtedy wszy­scy pojęli, w czym rzecz. W kinie zja­wił się zastępca dyrek­tora szpi­tala do spraw gospo­dar­czych, Dołma­tow; spóź­nił się na pierw­szą część, więc film wyświe­tlano jesz­cze raz od początku. Zaczęła się druga część i wszystko poszło dalej jak trzeba. Kołym­skie oby­czaje znane były wszyst­kim – nieco mniej fron­to­wym żoł­nie­rzom, wię­cej nato­miast leka­rzom.

      Kiedy bile­tów sprze­da­wało się nie­wiele, seans był wspólny – lep­sze miej­sca dla wol­nych, z tyłu, a pierw­sze rzędy dla więź­niów: kobiety z lewej, męż­czyźni z pra­wej strony przej­ścia. Przej­ście dzie­liło widow­nię na krzyż, co było bar­dzo wygodne z punktu widze­nia łagro­wych pra­wi­deł.

      Chroma dziew­czyna, którą zauwa­żano i na sean­sach w kinie, zna­la­zła się w szpi­talu na oddziale kobie­cym. Małych izb szpi­tal­nych jesz­cze wtedy nie wybu­do­wano – cały oddział umiesz­czony został w powoj­sko­wej sypialni, co naj­mniej na pięć­dzie­siąt łóżek. Maru­sia Kriu­kowa tra­fiła na lecze­nie do chi­rurga.

      – Co jej jest?

      – Oste­ome­li­tis – powie­dział chi­rurg Walen­tin Niko­ła­je­wicz.

      – Czy noga prze­pad­nie?

      – No, dla­czego ma prze­paść?

      Cho­dzi­łem opa­try­wać Maru­się Kriu­kową i już opo­wie­dzia­łem o jej życiu. Po upły­wie tygo­dnia tem­pe­ra­tura spa­dła, a gdy minął następny – wypi­sano Maru­się ze szpi­tala.

      – Poda­ruję panu kra­wat. Panu i Walen­ti­nowi Niko­ła­je­wi­czowi. To będą ładne kra­waty.

      – Dobrze, dobrze, Maru­siu.

      Pasek jedwa­biu wśród dzie­siąt­ków, setek metrów kilku kom­ple­tów tka­niny wyszy­tej i przy­ozdo­bio­nej dla „Domu Dyrek­cji”.

      – A kon­trola?

      – Popro­szę o to Annę Andrie­jewną. – Tak chyba nazy­wała się nad­zor­czyni.

      – Anna Andrie­jewna zezwo­liła. Wyszy­wam, wyszy­wam, wyszy­wam… Nie wiem, jak to powie­dzieć. Dołma­tow wszedł i ode­brał.

      – Jak to: ode­brał?

      – No, jak wyszy­wa­łam. Dla Walen­tina Niko­ła­je­wi­cza kra­wat był już gotowy. A dla pana zostało nie­wiele do zro­bie­nia. Koloru sza­rego. Nagle otwo­rzyły się drzwi: „Kra­waty szy­je­cie?” Zre­wi­do­wał szafkę, wło­żył kra­wat do kie­szeni i wyszedł.

      – Teraz panią stąd wyślą.

      – Mnie nie wyślą. Jesz­cze jest dużo pracy. Ale tak bar­dzo chcia­łam panu kra­wat…

      – Dro­biazg, Maru­siu. Ja i tak bym go nie nosił. Chyba że na sprze­daż.

      Na kon­cert łagro­wego „zespołu ama­tor­skiego” Dołma­tow spóź­nił się podob­nie jak na film. Ocię­żały, z dużym,

Скачать книгу