Скачать книгу

Daję wam tydzień. Jeżeli w ciągu tego tygo­dnia nie sta­nie krzyż, poskarżę się kie­row­ni­kowi Zarządu. Gdy ten nie pomoże, napi­szę do naczel­nika Dal­stroju. Jeśli i ten odmówi, poskarżę się na niego Radzie Mini­strów. Gdy ci odmó­wią, napi­szę do Synodu! – wrzesz­czał ojciec Piotr.

      Dys­po­zy­tor był sta­rym więź­niem i dobrze znał tę „kra­inę cudów”; wie­dział zatem, że mogą się tam zda­rzać naj­bar­dziej nie­ocze­ki­wane sprawy i, pomy­ślaw­szy, zde­cy­do­wał się powia­do­mić naczel­nego leka­rza. Naczelny, będący kie­dyś czy to mini­strem, czy to wicemini­strem, pora­dził, aby się nie spie­rać i posta­wić ten krzyż na gro­bie cioci Poli.

      – Jeśli pop gada tak pew­nie, zna­czy to, że coś w tym jest. Coś on tam wie. Wszystko być może, wszystko być może – mru­czał były mini­ster.

      I posta­wiono krzyż, pierw­szy na tym cmen­ta­rzu. Widać go było z daleka. Cho­ciaż był to krzyż jedyny, cały teren przy­brał dzięki niemu cha­rak­ter praw­dzi­wego cmen­ta­rza. Wszy­scy mogący poru­szać się cho­rzy cho­dzili oglą­dać ten krzyż. I przy­bitą deseczkę z napi­sem w czar­nym obra­mo­wa­niu. Wyko­na­nie napisu poru­czono sta­rusz­kowi mala­rzowi, który leżał w szpi­talu już drugi rok. Wła­ści­wie to on nie leżał, a tylko zapi­sany był jako leżący chory; cały swój czas poświę­cał na masową pro­duk­cję trzech rodza­jów kopii: Złota jesień, Trzej boha­te­ro­wie i Śmierć Iwana Groź­nego. Malarz przy­się­gał, że potrafi je malo­wać z zawią­za­nymi oczami. Zama­wia­ją­cymi byli ludzie ze szpi­tal­nego naczal­stwa i z osady.

      Ale deseczkę na grób cioci Poli malarz zgo­dził się zro­bić. Spy­tał tylko, co ma napi­sać. Dys­po­zy­tor zaczął ryć w swo­ich wyka­zach.

      – Nie znaj­duję niczego oprócz ini­cja­łów – powie­dział. – Timo­szenko P.I. Pisz: Polina Iwa­nowna. Umarła takiego to dnia, mie­siąca i roku.

      Malarz, ni­gdy nie­spie­ra­jący się z klien­tami, tak też napi­sał. A dokład­nie w tydzień póź­niej poja­wił się Pietka Abra­mow, to zna­czy ojciec Piotr. Powie­dział, że cio­cia Pola zwała się nie Polina, lecz Pra­sko­wia, i nie Iwa­nowna, lecz Ilji­niczna. Podał też datę jej uro­dze­nia i zażą­dał wsta­wie­nia jej do napisu na mogile. Napis popra­wiono w obec­no­ści ojca Pio­tra.

      KRA­WAT

      Jak tu opo­wie­dzieć o tym prze­klę­tym kra­wa­cie?

      Jest to prawda spe­cjal­nego rodzaju, prawda rze­czy­wi­sto­ści. Nie jest to jed­nak esej, lecz opo­wia­da­nie. Jak mam je uczy­nić utwo­rem prozy przy­szło­ści – czymś w rodzaju opo­wia­dań Saint-Exupéry’ego, który odkrył dla nas powie­trze?

      Obec­nie, podob­nie jak i w prze­szło­ści, nie­zbędne jest, aby pisarz chcący osią­gnąć suk­ces był jakby cudzo­ziem­cem w kraju, o któ­rym pisze. Aby pisał z punktu widze­nia ludzi, pomię­dzy któ­rymi wyrósł – ich zain­te­re­so­wań, hory­zon­tów myślo­wych; ludzi, któ­rych upodo­ba­nia i któ­rych poglądy zostały przez niego prze­jęte. Pisarz wyraża się języ­kiem tych, w któ­rych imie­niu pisze. I nic ponad to. Bo jeżeli pisarz zna mate­riał zbyt dobrze, to ci, dla któ­rych pisze, nie zro­zu­mieją go. Prze­szedł bowiem, sprze­nie­wie­rzyw­szy się, na stronę swo­jego mate­riału. Nie powinno się być nad­mier­nie obzna­jo­mio­nym z mate­riałem. Tacy są wła­śnie wszy­scy poprzedni i obecni pisa­rze, ale proza przy­szło­ści wymaga czego innego. Prze­mó­wią nie pisa­rze, lecz przed­sta­wi­ciele róż­nych pro­fe­sji obda­rzeni zdol­no­ścią pisa­nia. I opo­wie­dzą oni tylko o tym, co wie­dzą i co sami widzieli. Auten­tycz­ność – oto siła lite­ra­tury przy­szło­ści.

      A może te roz­wa­ża­nia nie mają sensu i naj­waż­niej­sze to sta­rać się przy­po­mnieć we wszyst­kim, co jej doty­czy, Maru­się Kriu­kową, chromą dziew­czynę, która truła się wero­na­lem? Zgro­ma­dziła tro­chę drob­niut­kich, błysz­czą­cych, owal­nych, żół­tych table­tek i prze­łknęła je. Na wero­nal wymie­niła chleb, kaszę, por­cję śle­dzia u sąsia­dek ze szpi­tal­nej izby, któ­rym ten śro­dek prze­pi­sano. Fel­cze­rzy wie­dzieli o han­dlu wero­na­lem i zmu­szali cho­rych, aby poły­kali tabletkę na ich oczach, ale powłoka tabletki była twarda i zazwy­czaj cho­rym uda­wało się wsu­nąć tabletkę pod język lub skryć za zębami w policzku; wyplu­wali ją na dłoń po odej­ściu fel­czera.

      Maru­sia Kriu­kowa nie odmie­rzyła wła­ści­wej dawki. Nie umarła, lecz cał­kiem zwy­czaj­nie zwy­mio­to­wała, zatem po udzie­le­niu pierw­szej pomocy – płu­ka­niu żołądka – wypi­sano Maru­się na punkt tran­zy­towy. Ale wszystko to było w wiele lat póź­niej niż histo­ria z kra­wa­tem.

      Maru­sia Kriu­kowa przy­je­chała z Japo­nii pod koniec lat trzy­dzie­stych. Córka emi­granta miesz­ka­ją­cego na przed­mie­ściu Kioto, wstą­piła z bra­tem do związku „Powrót do Rosji”, skon­tak­to­wała się z sowiecką amba­sadą i w 1939 r. otrzy­mała rosyj­ską wizę. We Wła­dy­wo­stoku Maru­sia została aresz­to­wana ze wszyst­kimi swo­imi towa­rzy­szami i bra­tem, prze­wie­ziona do Moskwy i wię­cej już nikogo z nich ni­gdy nie spo­tkała.

      W śledz­twie zła­mano Marusi nogę, a gdy kość się zro­sła, zawie­ziono na Kołymę, aby odbyła tam dwu­dzie­sto­let­nią karę pozba­wie­nia wol­no­ści.

      Maru­sia była zna­ko­mitą ręko­dziel­nicą, mistrzy­nią haftu – z jej wyszy­wa­nia utrzy­my­wała się w Kioto cała rodzina. Na Koły­mie naczel­nicy rychło odkryli tę umie­jęt­ność Marusi, ale ni­gdy jej nie pła­cili za wyszy­wa­nie; przy­no­szono czy to kawa­łek chleba, czy dwie kostki cukru, czy papie­rosy, któ­rych Maru­sia zresztą nie nauczyła się palić. I tak cudow­nej roboty ręczny haft pozo­sta­wał w rękach naczal­stwa.

      Dowie­dziaw­szy się o zdol­no­ściach więź­niarki Kriu­ko­wej, naczel­nica oddziału sani­tar­nego poło­żyła Maru­się w szpi­talu i odtąd wyszy­wała ona lekarce. Kiedy do sow­chozu – pań­stwo­wego gospo­dar­stwa rol­nego, w któ­rym nomi­nal­nie pra­co­wała Maru­sia – przy­szedł tele­gram, aby wszyst­kie mistrzy­nie-ręko­dziel­nice skie­ro­wać naj­bliż­szym samo­cho­dem do dys­po­zy­cji… naczel­niczka łagru ukryła Maru­się, gdyż miała duże zamó­wie­nie dla wspa­nia­łej haf­ciarki. Jed­nakże ktoś napi­sał donos wyżej i musiano Maru­się wysłać. Dokąd?

      Przez trzy tysiące kilo­me­trów cią­gnie się i wije cen­tralna kołym­ska „trasa” – szosa pośród wzgórz i wąwo­zów, „słupki, szyny, mosty”…. Szyn nie ma na kołym­skiej „tra­sie”, ale wszy­scy powta­rzali i powta­rzają tu Nie­kra­so­wow­ską Kolej żela­zną – po co ukła­dać wier­sze, skoro ma się pod ręką nada­jący się, odpo­wiedni tekst. Cała droga wybu­do­wana została kilo­fem i łopatą, za pomocą taczki i świ­dra…

      Co pięć­set, sześć­set kilo­me­trów na „tra­sie” tej stoi „Dom Dyrek­cji” – ponad miarę wystawny hotel-„luks”, będący do oso­bi­stej dys­po­zy­cji dyrek­tora Dal­stroju, innymi słowy, gene­rała-guber­na­tora Kołymy. Jedy­nie on może tam noco­wać pod­czas swo­ich podróży po powie­rzo­nym mu kraju. Dro­gie dywany, brązy i lustra. Obrazy-ory­gi­nały; nie­mało nazwisk pierw­szo­rzęd­nych mala­rzy, jak np. Szu­cha­jewa. Szu­cha­jew był na Koły­mie dzie­sięć lat. W 1957 roku odbyła się wystawa jego prac

Скачать книгу