Скачать книгу

dobry. – Miała nadzieję, że jej głos zabrzmiał pewnie. – Jestem doktor Anna Serafin i przyjechałam wam pomóc.

      Obejrzała się na Głoda, który obserwował ją spode łba. Kobiety roześmiały się i otoczyły ją. Podchodziły do niej. Blisko. Widziała dokładnie ich oczy, farbowane włosy, zmarszczki w kącikach ust, czuła dym z ich papierosów. Dwie były w ciąży. Zrobiła dyskretny krok w tył.

      – Jaka elegancka – odezwała się jedna z nich. Wyciągnęła dłoń z papierosem i zaczęła gładzić klapę jej żakietu. – Jaka ładna.

      Anka nie lubiła, kiedy dotykali jej obcy ludzie, a te kobiety stały zdecydowanie za blisko. Coś otarło się o jej nogi. Popatrzyła w dół. Pies. Oddychała płytko, starając się uspokoić.

      – Z policją przyjechała. – Kobieta wykrzywiła wargi w uśmiechu. – Czego chce?

      – Porozmawiać... – Anka zdawała sobie sprawę, że brakuje jej słów. – Przyjechałam z policją, ale nie jestem z policji, tylko z uniwersytetu. Mówiłam, że chcę pomóc.

      Kobieta się zaśmiała.

      – Przyjeżdżają! Z uniwersytetu i z gazety, i z telewizji przyjeżdżają! – mówiła głośno i szybko. – Kamerują, rozmawiają, kiwają głowami i nic się nie dzieje! My mamy w dupie takie rozmawianie!

      Znowu zrobiła krok naprzód. Anka spróbowała się cofnąć. Nie mogła. Za nią stały dwie inne.

      – Ja z nikim nie rozmawiam, jak moja siostra siedzi w więzieniu! – krzyczała kobieta jednostajnym wysokim tonem, wymachując ręką z papierosem. Odpowiedziały jej pomruki. – Ani z uniwersytetem, ani z samym prezydentem. Poszła won!

      Otwartą dłonią pchnęła Ankę w ramię.

      – Jak to? – Anka wyciągnęła dłonie przed siebie. Pamiętała z telefonicznej rozmowy z komendantem, że Regina, matka znalezionej tu jasnowłosej dziewczynki, została zatrzymana na czterdzieści osiem godzin. Zapewnił, że zasugeruje miejscowej policji, żeby odstąpiła od stawiania jej zarzutu napaści na policjanta, że komenda wojewódzka chciałaby uspokoić nastroje. Czyli Regina powinna już wrócić.

      Chwyciła się tego.

      – Jeszcze siedzi? – zapytała głośno. – Przecież to bezprawie.

      – Na Cyganów widocznie jest inne prawo! – Tamta odsłoniła zęby.

      Anka odwróciła się i rzuciła Głodowi wściekłe spojrzenie.

      – Postaram się to załatwić. Pójdę do komendanta – improwizowała. – Albo, nie wiem, do prasy.

      Może wreszcie przyda się to, że Bastian pracuje teraz w poważnej gazecie.

      – Nie zostawię tak tego, możecie na mnie liczyć. Na pewno wszystko szybko się wyjaśni. Tylko musicie ze mną porozmawiać.

      – Nic nie musimy! – krzyknęła kobieta Ance w twarz. – To wy musicie! Musicie ją wypuścić! I oddać jej dziecko!

      Miała przenikliwe czarne oczy i usta zaciśnięte w wąską kreskę. Ubrana była w długą spódnicę i bluzkę w niebieskie paski. Na szyi nosiła złoty łańcuszek, na nogach klapki.

      – Spokojnie. – Anka cały czas trzymała dłonie uniesione. – Wszystko będzie dobrze. A teraz chciałabym, żebyśmy porozmawiały o chłopcu.

      – O chłopcu! – parsknęła kobieta i zaciągnęła się papierosem. – Tu nikt nie zabił żadnego chłopca! Ile można powtarzać?! Głusi jesteście na Cyganów, nie słuchacie Cyganów! Już wy wiecie, że to musiały zrobić Cygany!

      – Ja wam wierzę – zapewniła szybko Anka. – Ale musimy się dowiedzieć, co się stało, również dla waszego dobra.

      – Pani uczona, to wszystko wie – rzuciła tamta. – Przyjechała, popatrzyła i od razu wie, co dla nas dobre.

      – Nie pytam, czy wiecie, kto go zabił. – Anka nie dawała się zbić z tropu. – Ale może coś pamiętacie? Coś dziwnego, co wydarzyło się wtedy, kiedy zginął chłopiec...

      – Pani, tu się dzieją takie rzeczy, że mnie to już nic nie dziwi. – Kobieta zaczęła się śmiać. Za nią wybuchnęły śmiechem inne.

      Anka widziała, jak do ich kręgu podchodzą dzieci. Na początku trzymały się na dystans, szepcząc między sobą. Potem te odważniejsze zaczęły się zbliżać, łapiąc się maminych spódnic. Odwróciła się gwałtownie, czując na kolanie dotyk drobnej rączki.

      – Pani przecież też na pewno jest matką. – Postanowiła zmienić strategię. I na początek opanować drżenie głosu. – Jakaś matka czeka na tego chłopca. Żadne dziecko nie zasługuje na taki los. Panią to nie obchodzi?

      Nie spodziewała się takiej reakcji. Kobieta skoczyła ku niej i pchnęła ją mocno. Anka poleciała w tył, potrącając dziecko, które uciekło z krzykiem. Nie upadła, bo tamta złapała ją za klapy żakietu. Anka zobaczyła z bliska jej twarz, poczuła jej gorący oddech. Chwyciła w objęcia aktówkę i zasłoniła się nią.

      – Dilini mindz! – wrzasnęła kobieta. – Wystrojona lala z uniwersytetu będzie mnie uczyć, jak być matką! Będzie mi mówić, na jaki los zasługują moje dzieci! Na taki los?! – Puściła ją i uniosła ręce, obejmując gestem drogę, budy, słup czarnego dymu podnoszący się spod lasu, wyliniałego psa machającego kikutem ogona. – Masz swoje dzieci, to do nich wracaj, a nas zostaw w spokoju! Wynoś się!

      Ance pociemniało w oczach. Kobiety jedna przez drugą zaczęły krzyczeć w niezrozumiałym języku, ktoś popchnął ją w kierunku auta. Odwróciła się i z aktówką w ramionach ruszyła przed siebie, stawiając ostrożne kroki. Policjant, oparty o maskę, uśmiechał się mściwie.

      Spuściła głowę i przysłoniła twarz włosami, żeby nie było widać, jak drży jej broda. Pomyślała, że tak właśnie zrobi. Wyniesie się i nie wróci. Co jej się wydawało? Że dotknięciem czarodziejskiej różdżki jej dyskursu rozwiąże tym ludziom języki? Nie oczekiwała pogawędki przy ognisku. Ale nie spodziewała się też tego.

      Z naprzeciwka nadbiegła gromadka starszych dzieci. Minęły ją w pełnym pędzie, rozchlapując wodę z kałuży. Poczuła na nogach zimne smagnięcia, jakby czyjeś palce łapiące ją za kostki. Zobaczyła, jak na jej jasnej spódnicy lądują bure rozbryzgi. Odskoczyła z krzykiem, usłyszała za sobą śmiech kobiet, dzieci, gwizdy mężczyzn i ujadanie psa. Wypuściła z rąk teczkę, rozrzuciła szeroko ramiona, próbując złapać równowagę. Poczuła, jak jej stopy tracą oparcie, a niebo zmienia perspektywę.

      Zacisnęła powieki, oczekując twardego lądowania na ziemi. Idealne podsumowanie tej wizyty, przemknęło jej przez głowę.

      – Jaka ładna, jaka elegancka! – usłyszała za sobą wołanie.

      Ktoś złapał ją za rękę i podtrzymał. Kurczowo zacisnęła palce na czyimś przedramieniu. Uniosła wzrok. Zobaczyła łagodną twarz z kurzymi łapkami w kącikach oczu, zakola, szary sweter w serek. I kołnierzyk z koloratką.

      – Ja tylko chciałam pomóc – wyszeptała. Krew dalej dudniła jej w uszach, rozszerzone adrenaliną źrenice patrzyły na nieznajomego.

      – Jeśli naprawdę chce pani pomóc, to proszę przyjechać bez policji – poradził cicho ksiądz. – Zwłaszcza bez niego – dodał, rzucając czujne spojrzenie na podkomisarza, który podniósł się z maski samochodu, schował e-papierosa do kieszeni i ruszył w ich stronę.

      Anka wyprostowała się i podniosła aktówkę.

      – Dziękuję – powiedziała.

      Ksiądz uśmiechnął się do niej smutno, a potem przybrał oficjalny wyraz twarzy, kiedy podszedł do

Скачать книгу