Скачать книгу

zawsze wrócą. Pająki tak łatwo nie oddadzą swojego terytorium.

      W tej piwnicy też były pająki.

      Chociaż nie widziała ich ze swojego miejsca, to wiedziała, że są tuż nad nią, wypełzają z odsłoniętych legarów podłogowych. Obserwowały ją tysiącami oczu, snując nowe pajęczyny.

      Dał jej ubrania, ale to nie były jej ubrania.

      Kiedy obudziła się na podłodze, owinięta zieloną narzutą, szybko się zorientowała, że rozebrano ją do naga i zamknięto w tej klatce, a koło głowy ktoś zostawił kupkę porządnie złożonych ubrań. Nie pasowały na nią. Były przynajmniej parę rozmiarów za duże, ale włożyła je, ponieważ nic innego nie miała, a lepsze to niż zielona narzuta. Potem jednak i tak otuliła się tą narzutą.

      Znajdowała się w słabo oświetlonej, zawilgłej piwnicy. A dokładniej – w kojcu z siatki drucianej w słabo oświetlonej, zawilgłej piwnicy.

      Ogrodzenie sięgało od podłogi do sufitu, a jego części były zespawane. Domyśliła się, że zbudowano je z myślą o psie, bo rodzina Gabby miała sukę rasy husky, Dakotę, którą trzymali w bardzo podobnej, a może nawet identycznej klatce w ogródku na tyłach domu. Kupili ją latem w Home Depot, widziały z Gabby, jak jej tata ją składał. Nie zajęło mu to długo, może z godzinę, ale on nie spawał.

      Kiedy Lili wstała, otulona zieloną narzutą, i przebiegła palcami po rurach i grubych metalowych drutach, z których zbudowano jej klatkę, próbowała wymacać złączenia, wspominając, jak tata Gabby składał kojec, ale kiedy wyczuła miejsca spawów, straciła nadzieję. Drzwi do klatki były zamknięte na kłódkę, a nawet dwie – jedną na górze, drugą na dole. Szarpnęła, ale drzwi ani drgnęły. Całą konstrukcję przymocowano do betonowej posadzki. Lili tkwiła wewnątrz pewnej, solidnej klatki.

      – Powinnaś się czegoś napić, będziesz potrzebowała siły na później – powiedział mężczyzna, znowu potykając się lekko na „sz” w słowie „będziesz”.

      Lili nie odpowiedziała. Nie zamierzała się odzywać. Rozmowa z nim dałaby mu władzę, a ona nie była na to gotowa. Na nic od niej nie zasługiwał.

      Jedynym źródłem światła były uchylone drzwi u szczytu schodów. Mężczyzna stał u ich podnóża w całkowitym bezruchu.

      Lili próbowała przebić spojrzeniem mrok, jej oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności.

      On jednak pozostawał poza zasięgiem jej wzroku, nieco ciemniejszy cień wśród innych cieni, sylwetka na tle ściany.

      – Odwróć się. Stań twarzą do tylnej ściany i nie odwracaj się z powrotem, dopóki ci nie pozwolę – poinstruował.

      Lili nie tylko się nie ruszyła, ale wręcz zesztywniała w dotychczasowej pozycji.

      – Odwróć się, proszę. – Łagodniej, błagalnie.

      Ścisnęła materiał i jeszcze mocniej owinęła narzutą swoją drobną sylwetkę.

      – Masz się, kurwa, odwrócić! – wrzasnął, a jego głos rozbrzmiał głośno w całej piwnicy, odbijał się od ścian.

      Lili wystraszyła się i cofnęła o krok, niemal się potykając.

      Potem znów zapadła cisza.

      – Proszę, nie zmuszaj mnie do krzyku. Wolałbym nie krzyczeć.

      Lili poczuła, jak serce wali jej w piersi, ciężkie „łup, łup, łup”.

      Zrobiła krok do tyłu, potem kolejny i jeszcze jeden. Kiedy dotarła do ściany na końcu klatki, zmusiła stopy, żeby się odwróciły, i stanęła twarzą do kąta.

      Lili usłyszała, jak się zbliża, żywy cień. Coś było nie tak z jego chodem. Zamiast miarowych kroków słyszała, jak jedna stopa opada na ziemię, a druga przesuwa się przez sekundę po betonie i dopiero potem dołącza do pierwszej, i tak z każdym krokiem. Szuranie albo kulenie, może lekkie powłóczenie nogą, nie była pewna.

      Lili zmusiła się do zamknięcia oczu. Nie chciała ich zamykać, ale i tak to zrobiła. Zmusiła się, żeby móc się skupić na dźwiękach, wyobrazić sobie otoczenie na ich podstawie.

      Usłyszała brzęk kluczy i chrakterystyczne kliknięcie kłódki – sądząc po brzmieniu, górnej – a po chwili drugiej. Usłyszała, jak wysuwa obie kłódki z klatki, podnosi klamkę i otwiera drzwi.

      Lili skuliła się z przerażenia na myśl, co się teraz stanie.

      Spodziewała się poczuć jego ręce, myślała, że dotknie jej albo złapie od tyłu. Nic takiego się jednak nie zdarzyło. Po chwili usłyszała, jak zamyka drzwi i z powrotem zakłada kłódki, które zatrzasnęły się z kliknięciem.

      Nieregularne kroki oddalające się od klatki.

      – Możesz się już odwrócić.

      Lili spełniła polecenie.

      Stał ponownie pod schodami, znów pogrążony w mroku.

      Na podłodze klatki stała szklanka mleka z kropelką wody spływającą po ściance.

      – Niczego nie dosypałem – powiedział. – Potrzebna mi jesteś przytomna.

      8

Dzień drugi, 7.56

      – Zobaczymy się na miejscu, muszę skoczyć do kibla – powiedział Nash, kiedy wysiedli z windy w piwnicy komendy głównej policji Chicago przy Michigan Avenue. Nash skręcił korytarzem w prawo i zniknął za drzwiami łazienki. Porter poszedł w lewo.

      Po ucieczce Bishopa agenci federalni wkroczyli do akcji i przejęli sprawę Zabójcy Czwartej Małpy. Porter był wtedy na zwolnieniu lekarskim, ale Nash wspominał, że z początku próbowali przejąć ich pokój narad. Nash wykorzystał cały swój urok osobisty, a także uciekł się do gróźb, żeby wygonić intruzów do sali po drugiej stronie korytarza, znanej głównie z dziwacznego zapachu, jaki się w niej nieustannie unosił, a zdawał się wydobywać z lewego kąta przy tylnej ścianie. Od tamtej pory obie grupy współżyły ze sobą mniej więcej tak pokojowo jak Korea Południowa z Północną.

      W pokoju FBI nie paliło się światło.

      Porter zaczekał na dźwięk zamykania drzwi toalety, a potem ostrożnie nacisnął klamkę do sali federalnych.

      Otwarte.

      Porter rozejrzał się szybko po korytarzu i wśliznął do środka. Nie zapalał światła.

      „Sześć gałek ocznych”.

      Siedem ofiar. Osiem, jeśli liczyć Emory.

      Podświadomość próbowała mu coś powiedzieć.

      Przemierzył pokój, skierował się ku dwóm białym tablicom ustawionym z przodu i przyjrzał się fotografiom ofiar. Patrzyły na niego znajome twarze, niczego nieświadome uśmiechy zastygłe na zawsze w chwili szczęścia. W ostatnich chwilach na jedenastym piętrze budynku przy West Belmont 314 Bishop przedstawił swój tok myślenia, wyłożył karty na stół, dumny z pokrętnej logiki swojego planu. „Ci ludzie zasługiwali na karę”, powiedział Porterowi. I to była prawda. Każda z ofiar zrobiła coś okropnego, musiała ponieść konsekwencje. On jednak nie atakował ich bezpośrednio. Zamiast tego porywał ich córki. Zadawał im okrutną śmierć, żeby rodzice cierpieli już do końca życia. Każda z tych dziewczyn zginęła nie z powodu własnych uczynków, a przez coś, co zrobił jeden z członków jej rodziny. Tyle pięknych, młodych twarzy zmasakrowanych, żeby zapłacić za cudze zbrodnie.

      Porter podszedł do pierwszej tablicy i pogładził palcem zdjęcie Calli Tremell, pierwszej ofiary Bishopa.

Скачать книгу