Скачать книгу

na zaburzenie dwubiegunowe albo miał tuzin innych zaburzeń, które mogłyby tłumaczyć jego zachowanie, to ta sama paranoja będąca symptomem choroby nie pozwoliła na to, by można ją było kiedykolwiek zdiagnozować czy leczyć. Nikt nigdy się tego nie dowie.

      Babcia-z-miasta zmarła trzy lata temu w wieku osiemdziesięciu sześciu lat.

      Nie znałam jej dobrze.

      Przez te wszystkie lata, gdy przewijałam się przez jej kuchnię, nigdy nie powiedziała mi, co czuła, patrząc, jak jej córka zamyka się przed wszystkimi, ogrodzona fantomami i paranoją.

      Gdy teraz o niej myślę, widzę tylko jeden obraz, tak jakby moja pamięć była projektorem slajdów, który się zaciął. Siedzi na wyściełanej miękkiej ławce. Włosy ściśle otaczają jej głowę w lokach, a usta ściągnięte są w uprzejmym, zastygłym uśmiechu. Wzrok ma miły, ale niezaangażowany, tak jakby patrzyła na jakiś teatralny dramat.

      Ten uśmiech mnie prześladuje. Był czymś trwałym, jedyną wiecznie trwałą rzeczą, nieodgadniony, nieobecny, niewyrażający emocji. Teraz, gdy jestem starsza i włożyłam wysiłek w to, żeby ją poznać, głównie przez ciotki i wujków, wiem, że żadna z tych cech jej nie charakteryzowała.

      Uczestniczyłam w pogrzebie. Trumna była otwarta i złapałam się na tym, że wpatruję się w jej twarz. Marnie zabalsamowano jej usta, ktoś pozbawił ją tego uprzejmego uśmiechu, który nosiła za życia jak żelazną maskę. Pierwszy raz zobaczyłam ją bez niego i właśnie wtedy dotarło do mnie, że babcia była jedyną osobą, która mogła zrozumieć, co się ze mną działo. Jak paranoja i fundamentalizm kawałkowały moje życie, jak odbierały mi ludzi, na których mi zależało, pozostawiając w zamian tylko stopnie i certyfikaty – aurę poważania. To, co działo się teraz, już kiedyś wydarzyło się w przeszłości. To było drugie rozłączenie matki i córki. Taśma kręciła się w kółko.

      Rozdział 4

      Kobiety Apaczów

      Nikt nie widział, jak samochód zjeżdża z drogi. Mój brat Tyler, który miał siedemnaście lat, zasnął za kierownicą. Była szósta rano, a on kierował w ciszy przez większość nocy, prowadząc naszą furgonetkę przez Arizonę, Nevadę i Utah. Kiedy samochód pomknął przez linię na jezdni na przeciwległy pas, a potem zjechał z szosy, znajdowaliśmy się w Cornish, wiejskim miasteczku około trzydziestu kilometrów na południe od Buck’s Peak. Samochód przeskoczył przez rów, rozwalił dwa słupy telegraficzne z grubego cedru i w końcu zatrzymał się dopiero, gdy zderzył się z traktorem.

      Podróż była pomysłem matki.

      Kilka miesięcy wcześniej, kiedy kruche liście zaczęły opadać na ziemię, sygnalizując koniec lata, tato był w dobrym nastroju. Przy śniadaniu wystukiwał stopami melodie z filmów, a podczas kolacji często wskazywał na Górę i z błyskiem w oku opisywał, jak pociągnie rury, żeby woda spływała do domu. Obiecał, że gdy spadnie pierwszy śnieg, utworzy największą kulę śniegową w całym Idaho. Powiedział, że pójdzie do stóp Góry i zrobi małą, niepozorną kulkę ze śniegu, a potem przeturla ją wzdłuż zbocza i będzie patrzył, jak trzykrotnie powiększa się za każdym razem, gdy napotka pagórek albo jar. Zanim dotrze do domu, który stał na ostatnim wzgórzu przed doliną, będzie tak wielka jak obora dziadka i ludzie będą gapić się na nią z szosy, zadziwieni. Potrzebny był tylko odpowiedni śnieg. Grube, klejące się płatki. Za każdym razem gdy spadł śnieg, przynosiliśmy mu go w garściach i patrzyliśmy, jak przeciera płatki między palcami. Ten śnieg był zbyt delikatny. Ten zbyt mokry. Po świętach Bożego Narodzenia, powiedział. To wtedy spada prawdziwy śnieg.

      Ale po świętach z taty jakby zeszło powietrze, zapadł się w sobie. Przestał mówić o kuli, a potem w ogóle przestał mówić. W jego oczach zaczęła gromadzić się ciemność, aż wypełniła je całkowicie. Gdy szedł, ręce zwisały mu bezwładnie, ramiona opadły, jakby coś go schwyciło i ciągnęło ku ziemi.

      W styczniu tato nie mógł już wstać z łóżka. Leżał płasko na plecach i patrzył obojętnie w sufit ze stiukami w misterne wzory rowków i wypukłości. Gdy co wieczór przynosiłam mu talerz z kolacją, nawet nie mrugał. Nie jestem pewna, czy zdawał sobie sprawę z mojej obecności.

      To wtedy matka ogłosiła, że jedziemy do Arizony. Powiedziała, że tato jest jak słonecznik, umrze w śniegu, i że do lutego trzeba go przenieść i posadzić w słońcu. Załadowaliśmy się więc do furgonetki i przez dwanaście godzin jechaliśmy, pokonując kręte kaniony, mknąc po ekspresówkach, aż dotarliśmy do domku na kółkach stojącego na spalonej pustyni Arizony, gdzie moi dziadkowie przeczekiwali zimę.

      Przyjechaliśmy kilka godzin po wschodzie słońca. Tacie udało się dojść do werandy babci i tam został przez resztę dnia, z poduszką z włóczki pod głową i zgrubiałą dłonią na brzuchu. Trwał w tej pozycji przez dwa dni, z otwartymi oczami, nie odzywając się słowem, nieruchomy jak krzew w tym suchym, bezwietrznym upale.

      Trzeciego dnia jakby zaczął do siebie wracać, zaczął na powrót być świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Gdy siadaliśmy do posiłków, zamiast, nie reagując, gapić się w dywan, zaczął się przysłuchiwać naszym rozmowom. Tego wieczoru po kolacji babcia odsłuchała wiadomości na telefonie – głównie od sąsiadów i przyjaciół, którzy ją pozdrawiali. Potem w głośniku zabrzmiał głos kobiety, która przypominała babci o wizycie lekarskiej następnego dnia. Wiadomość ta wywarła na tacie piorunujące wrażenie.

      Najpierw zadawał babci pytania: czego dotyczyła wizyta, dlaczego idzie do lekarza, skoro matka mogłaby jej zalecić swoje nalewki.

      Tato zawsze żarliwie wierzył w uzdrawiającą moc ziół matki, ale tamtego wieczoru w jego słowach było coś innego, jakby zachodziła w nim przemiana i zaczynało go pochłaniać jakieś nowe credo. Powiedział, że ziołolecznictwo jest doktryną duchową, która pozwalała oddzielić ziarna od plew, wiernych od niewiernych. Potem posłużył się słowem, którego nigdy dotąd nie słyszałam: iluminaci. Cokolwiek to było, brzmiało egzotycznie, autorytatywnie. Powiedział, że babcia była nieświadomą agentką iluminatów.

      Tato mówił, że Bóg nie znosi wiarołomstwa. To dlatego najbardziej nieprzejednani grzesznicy to ci, którzy nie potrafią się zdecydować i korzystają jednocześnie z lekarstw i ziołolecznictwa, w środę przychodzą do matki, a w piątek idą do lekarza. Czy też, jak ujął to tato: „Jednego dnia służą przy ołtarzu Boga, a następnego składają ofiarę szatanowi”. Ci ludzie są niczym starożytni Izraelici, którym podarowano prawdziwą religię, ale oni pragnęli fałszywych bożków.

      – Ich bogiem – powiedział tato, prawie krzycząc – są lekarze i tabletki, a oni kurwią się dla niego.

      Matka wpatrywała się w talerz z jedzeniem. Na słowo „kurwią” wstała i obrzuciła tatę gniewnym spojrzeniem, a potem poszła do swojego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Matka nie zawsze zgadzała się z tatą. Kiedy nie było go obok, słyszałam, jak mówi rzeczy, które on, a przynajmniej to jego nowe wcielenie, uznałby za świętokradztwo, na przykład: „Zioła to suplementy. Gdy zdarzy się coś poważnego, trzeba iść do lekarza”.

      Tato nie zauważył pustego krzesła po matce.

      – Lekarze nie zamierzają cię uratować – zwrócił się do babci. – Oni próbują cię zabić.

      Kiedy myślę o tamtej kolacji, ta scena wraca we wspomnieniu bardzo wyraźnie. Siedzę przy stole. Tato mówi, ton jego głosu jest natarczywy. Babcia siedzi naprzeciw mnie, skrzywioną szczęką raz po raz przeżuwa szparagi, trochę jak koza, popija wodę z lodem, nie daje po sobie znać, że usłyszała choćby słowo z tego, co powiedział tato, rzuca tylko czasem poirytowane spojrzenie na zegar, który mówi jej, że jeszcze

Скачать книгу