Скачать книгу

ci się nie stało? – zapytał. A potem jeszcze raz. Gdy zrobił to trzeci raz, głos mu drżał.

      Przechyliłam się nad siedzeniem, żeby zobaczyć, do kogo mówi, i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak poważny to był wypadek. Przednia połowa samochodu spłaszczyła się, silnik był wygięty, a jego tył zachodził na przód, niczym fałda na skale.

      Poranne słońce oświetlało przednią szybę. Widziałam krzyżujące się pęknięcia i rysy. To był znajomy widok. Na złomowisku widziałam setki strzaskanych szyb, każda wyjątkowa, z inną pajęczyną biegnącą od miejsca uderzenia, kroniką wypadku. Rysy na naszej przedniej szybie opowiadały własną historię. Epicentrum stanowił mały okrąg z pęknięciami wokół. Okrąg znajdował się dokładnie naprzeciw siedzenia pasażera.

      – Coś ci się stało? – pytał błagalnie tato. – Kochanie, słyszysz mnie?

      Matka siedziała na miejscu pasażera, odwrócona od okna. Nie widziałam jej twarzy, ale w sposobie, w jaki osunęła się w fotelu, było coś przerażającego.

      – Słyszysz mnie? – zapytał tato. Powtórzył to kilka razy. W końcu dostrzegłam, jak końcówka końskiego ogona na głowie matki obniża się na potwierdzenie; ruch był tak niewielki, że niemal niedostrzegalny.

      Tato stał, patrząc na nieodłączone linie wysokiego napięcia, na ziemię, na matkę. Wyglądał bezradnie.

      – Myślisz, że powinienem zadzwonić po karetkę?

      Wydaje mi się, że słyszałam, jak to mówi. A jeśli to zrobił, musiał to zrobić, to matka musiała wyszeptać odpowiedź, a może nie była w stanie niczego wyszeptać, nie wiem. Zawsze sobie wyobrażałam, że poprosiła, aby ją zabrać do domu.

      Później dowiedziałam się, że farmer, z którego traktorem się zderzyliśmy, przybiegł ze swojego domu. Zadzwonił po policję i wiedzieliśmy, że będą z tego duże kłopoty, bo samochód był nieubezpieczony i żadne z nas nie miało zapiętych pasów. Jakieś dwadzieścia minut po tym, jak farmer poinformował pogotowie energetyczne Utah Power o wypadku, odłączono śmiertelne napięcie pulsujące w drutach. Potem tato wyniósł matkę z samochodu i zobaczyłam jej twarz – oczy, schowane pod ciemnymi kręgami wielkości śliwek, i opuchliznę zniekształcającą jej delikatne rysy, rozciągającą jedne, a ściągającą inne.

      Nie wiem, jak ani kiedy dostaliśmy się do domu, ale pamiętam, że Góra świeciła na pomarańczowo w porannym świetle. Gdy byliśmy już w środku, patrzyłam, jak Tyler wypluwa potoki karmazynu do umywalki. Jego przednie zęby uderzyły w kierownicę i wygięły się ku podniebieniu.

      Matka leżała na sofie. Wymamrotała, że od światła bolą ją oczy. Zamknęliśmy okiennice. Chciała przebywać w piwnicy, gdzie nie ma okien, więc tato zniósł ją na dół i przez kilka godzin jej nie widziałam. Aż do wieczora, kiedy oświetlając sobie drogę latarką, zeszłam, żeby zanieść jej kolację. Gdy ją zobaczyłam, była nie do poznania. Powieki miała koloru głębokiego fioletu, tak ciemne, że wyglądały na czarne, i tak spuchnięte, że nie widziałam, czy jej oczy są otwarte czy zamknięte. Nazywała mnie Audrey nawet po tym, jak dwa razy ją poprawiłam.

      – Dziękuję Audrey, wystarczy tylko, żeby było ciemno i cicho. Ciemno. Cicho. Dziękuję. Audrey, przyjdź potem zobaczyć, jak się czuję, za chwilkę.

      Matka przez tydzień nie wychodziła z piwnicy. Opuchlizna każdego dnia się pogłębiała, a czarne siniaki robiły się jeszcze bardziej czarne. Każdego wieczoru wydawało mi się, że jej twarz nie może być jeszcze bardziej posiniaczona i zdeformowana, ale codziennie rano okazywała się jeszcze ciemniejsza i bardziej obrzękła. Po tygodniu, kiedy zaszło słońce, zgasiliśmy światła i matka weszła na górę. Wyglądała, jakby do czoła miała przyklejone dwa przedmioty wielkości jabłka, czarne jak oliwki.

      Nigdy więcej nie było mowy o szpitalu. Moment na podjęcie takiej decyzji minął, a wracanie do niego oznaczałoby powrót do szaleństwa i strachu momentu wypadku. Tato powiedział, że lekarze i tak nie mogą nic dla niej zrobić. Była w rękach Boga.

      W ciągu kolejnych miesięcy matka wołała mnie wieloma różnymi imionami. Nie martwiłam się, kiedy nazywała mnie Audrey, ale niepokoiły mnie nasze rozmowy, podczas których odnosiła się do mnie jak do Luke’a albo Tony’ego. Cała rodzina, łącznie z nią samą, przyznawała, że od wypadku matka nigdy już nie była taka jak dawniej. My, dzieci, nazywaliśmy ją Oczami Szopa. Uznaliśmy to za doskonały dowcip, gdy czarne kręgi utrzymywały się przez kilka tygodni, czyli na tyle długo, żebyśmy się do nich przyzwyczaili i zaczęli stroić sobie z nich żarty. Nie mieliśmy pojęcia, że to określenie medyczne. Oczy szopa. Oznaka poważnego urazu mózgu.

      Tylera zżerało poczucie winy. Obwiniał się o wypadek, a następnie o każdą decyzję, jaka została potem podjęta, o wszystkie reperkusje, wszystkie echa odzywające się latami. Zgłaszał pretensje do tamtej chwili i wszystkich jej konsekwencji, tak jakby czas zaczął się dopiero wtedy, gdy nasza furgonetka zjechała z drogi, i nie istniała historia, kontekst, żadna sprawczość, zanim on, w wieku siedemnastu lat, nie uruchomił wszystkiego, zasypiając za kierownicą. Nawet teraz, gdy tylko matka zapomni o jakimś szczególe, nieważne jak błahym, pojawia się u niego ten wzrok, ten sam, jakim patrzył chwilę po zderzeniu, kiedy z ust wypływała mu krew, gdy patrzył na to, co się stało, ogarniając wzrokiem to, co uznał za efekt działania tylko i wyłącznie własnych rąk.

      Ja nigdy nikogo nie winiłam za wypadek, a już na pewno nie Tylera. Takie rzeczy po prostu się zdarzały. Dziesięć lat później moje postrzeganie się zmieniło, było to elementem trudnego przechodzenia w dorosłość, a potem ten wypadek zawsze przywodził mi na myśl kobiety Apaczów i wszystkie decyzje, z których składa się życie – wybory, jakich dokonują ludzie, razem i samodzielnie, składające się na występowanie wszelkich wydarzeń. Niezliczone ziarnka piasku, tworzące osad, a potem kamień.

      Rozdział 5

      Uczciwy brud

      Góra rozmarzła i na jej frontowym stoku pojawiła się Księżniczka z głową ocierającą się o niebo. To była niedziela, miesiąc po wypadku, wszyscy zgromadzili się w salonie. Tato zaczął objaśniać Pismo, gdy Tyler odchrząknął i oznajmił, że wyjeżdża.

      – I-idę do col-le-ge’u – powiedział z niewzruszonym wyrazem twarzy. Gdy wykrztuszał z siebie te słowa, na szyi pulsowała mu żyła, pojawiając się i znikając co kilka sekund niczym wielki, poruszający się z wysiłkiem wąż.

      Wszyscy patrzyli na tatę. Jego twarz nie wyrażała niczego. Cisza była gorsza od krzyków.

      Tyler byłby trzecim z braci, który opuściłby dom rodzinny. Mój najstarszy brat, Tony, jeździł z ładunkiem, woził gruz albo złom, usiłując zebrać wystarczająco pieniędzy, żeby móc się ożenić z dziewczyną, która mieszkała nieopodal. Shawn, drugi z braci, kilka miesięcy temu pokłócił się z tatą i wyjechał. Nie widziałam go od tamtego czasu, ale co kilka tygodni dzwonił na chwilę do matki i mówił, że wszystko w porządku, pracuje jako spawacz albo jeździ ciężarówką. Jeśli Tyler wyjedzie, tato nie będzie miał pomocników, a bez nich nie zdoła budować obór ani stodół. Będzie się musiał skupić tylko na złomie.

      – Co to jest college? – zapytałam.

      – To taka specjalna szkoła dla ludzi, którzy byli zbyt głupi, żeby się czegoś nauczyć w normalnej – odpowiedział tato.

      Tyler z napięciem w twarzy gapił się w podłogę. A potem opuścił ramiona, rozluźnił się i spojrzał w górę. Wydawało się, że opuścił swoje ciało. Wzrok miał miły, uprzejmy. W ogóle go nie poznawałam.

      Słuchał

Скачать книгу