Скачать книгу

pewność szybkiej akcji. Takiej na granicy samobójstwa.

      – Pan i ja?

      – Nie, przyjacielu – powiedział major. – My oraz dywizjon bombowy, myśliwski i łącznikowy. Przynajmniej tak słyszałem. Nie martwcie się, Peszke też weźmie w tym udział.

      Markowi zabrakło tchu jak po długim biegu. Ściągano najlepszych. A jeżeli tak, to w Warszawie komuś zapaliło się ostrzegawcze czerwone światełko. Lepiej uderzyć wcześniej, niż czekać, aż sytuacja rozwinie się sama, skoro mogła pójść tylko w niezbyt dla nich dobrym kierunku.

      – Po waszej minie, poruczniku, widzę, że jesteście szczęśliwi.

      Markowi zrobiło się głupio.

      – No, no, bez fałszywej skromności – przyjacielskie klepnięcie wylądowało na ramieniu Bagińskiego. – Muszę już iść. Sami wiecie.

      – Oczywiście. Przepraszam, że przeszkadzam.

      Ostatnią uwagę Urbanowicz zbył machnięciem.

      – Od dzisiaj widzimy się regularnie. Bez taryfy ulgowej. Rozumiecie… Ja latam tylko z najlepszymi – major puścił do Marka oko.

      – Nigdy o tym nie zapomniałem.

      – I tak trzymać.

      Urbanowicz odszedł w stronę murowanego budynku dowództwa. Pewnie na naradę z pułkownikiem Dąbkiem, odpowiedzialnym za Lądową Obronę Wybrzeża. To właśnie jego nie mógł się nachwalić Szymański.

      Bagiński zawrócił tam, gdzie stał jego DH.98. Przegląd silnika przed kolejnym wylotem to podstawa. Lepiej, jak dopilnuje wszystkiego osobiście.

      Mosquito ze zdjętymi blachami osłaniającymi Merliny wyglądał żałośnie. Znikł bojowy wygląd, został negliż mechanicznych instalacji. Stojący na skrzydle zbrojmistrze sprawdzali działka, a pod nimi Szymański komenderował całością, jednocześnie dokręcając coś przy instalacji elektrycznej. Obrazek jak z podręcznika przyszłych absolwentów szkółki w Dęblinie.

      – Władek!

      Podchorąży nie zwrócił na Marka uwagi.

      – Cholera mnie weźmie – usłyszał, kiedy śrubokręt ponownie zsunął się z nakrętki. – No nie, to trzeba zrobić inaczej, rozmontować i wymienić od podstaw – Szymański spróbował ponownie, z takim samym skutkiem, tym razem jednak kalecząc palec. – O cholera…

      – Władek!

      – No?

      – Chodźże.

      – Powiedz mi tylko, jak to jest – zagadnął Szymański, odchodząc w końcu od maszyny. – Podobno jesteśmy objęci wszelkimi priorytetami, jeżeli chodzi o części zamienne, a ja nie potrafię uporać się z głupim stykiem.

      – Daj już spokój.

      – Wolałbym to wymienić przed następnym wylotem.

      – To wymień.

      – Mogę połatać. Brak oryginalnych części. O tym mówię – w trzech krótkich zdaniach drugi pilot zawarł wszystko, co go gnębiło.

      – Zrób, co jesteś w stanie – powiedział Marek. – Nie wiem jeszcze kiedy, ale szykuje się powtórka.

      – Mamy wracać nad… – słowa Szymańskiego zabrzmiały głośniej, niż powinny. Głowy mechaników i zbrojmistrzów obróciły się w ich kierunku.

      – Ciszej, na litość…

      – Zupełnie mnie zaskoczyłeś.

      – To podobnie jak mnie Urbanowicz przed chwilą.

      Popatrzyli sobie w oczy.

      – Ach, więc o to chodzi… – powoli powiedział podchorąży.

      – Nie wiem, co sobie wyobrażasz.

      – Ty już wiesz co. Może to i lepiej. Przynajmniej nie musimy wracać do tej zapyziałej dziury.

      – Nie lubisz Lublina?

      – Lublin to ja widziałem jedynie z półtora tysiąca metrów. Zresztą po ostatnich nalotach i tak niewiele było do oglądania.

      Marek nie mógł się z nim nie zgodzić. Czerwone lotnictwo jakby upatrzyło sobie miasto na ofiarę, powtarzając ataki nawet kilka razy na dobę, a już na pewno rano i wieczorem. W związku z tym Peszke chciał prosić o przebazowanie. W końcu ktoś niepowołany znajdzie lotnisko, z którego startowały Mosquito, i spróbuje im zrobić krzywdę. Wystarczyło dorwać DH.98 na ziemi lub podczas startu bądź lądowania, i po kłopocie. Jaki czy MiG-i znakomicie się nadawały do takiej szybkiej akcji.

      Na razie los decydował za nich.

      Gdzieś nisko nad konarami nadmorskich sosen i jodeł zawył silnik. Pilot pierwszego z przebazowywanych P.46 Sum wykonał efektowny zwrot, gdy już zobaczył lotnisko, i bez dalszych ceregieli siadł na pasie do lądowania. Pięć dalszych Sumów z większą lub mniejszą gracją zrobiło to samo. Zaledwie minutę wcześniej panował spokój i cisza – teraz od jazgotu motorów mogła rozboleć głowa. Cała wolna część obsługi naziemnej pognała w ich stronę, chcąc jak najszybciej rozśrodkować samoloty i ustawić każdy z nich na osobnej stojance.

      Bagiński włożył ręce do kieszeni spodni. Paczka egipskich przednich uwierała go w pachwinę tekturowym opakowaniem. Schował je odruchowo zaraz po tym, jak kupił papierosy w bufecie i poczęstował Szymańskiego. Wygrzebał następnego i przyłożył do ust. Kaszlnął. Parszywy nałóg. Do niedawna palił okazjonalnie – jeden na tydzień w towarzystwie kumpli lub pań na dansingu, a teraz w zasadzie odpalał jednego od drugiego. Paczka, dwie dziennie to norma, tym bardziej że Szymański sam nie kupował, bez obiekcji wyciągając z jego zapasów. Ciekawe, co by o tym powiedział mistrz Czang? Podopieczny zszedł na psy – ot, co.

      Jak w porę nie rzuci, jego kariera sportowa legnie w gruzach. Na razie przyglądał się bombowcom i naszły go wątpliwości. P.46 to świetna maszyna frontowa. Działania na morzu stanowiły inną parę kaloszy. Nie stworzono ich przecież z myślą o takim wykorzystaniu. Akurat w tych zagadnieniach żaden z niego specjalista, ale potrafił odróżnić jedno od drugiego. Co oni tym razem chcą ze sobą pożenić? Wszystko, co się da – odpowiedź przyszła jak na zawołanie. Mosquito, Sumy, CANT-y, Wilki. Jak zajdzie potrzeba, to i całą resztę, bo świat i tak stał już na głowie.

      Rozdział 8

      ZATOKA FIŃSKA

      Najbardziej odpowiedzialna część zadania w pierwszej kolejności spadła na trałowce – czyli trialszczyki, jak o nich mówiono. Spracowane jednostki odbiły od nabrzeży i przystąpiły do pracy z bolesną świadomością, że wystarczy jeden błąd i szybko dołączą do towarzyszy już spoczywających pod gładką powierzchnią wody, jak ci z zatopionego „Andrieja Pierezwannego” czy z „Pamiati Azowa”.

      Pogoda znów psuła się w ekspresowym tempie, chociaż właściwie trudno mówić o jej poprawie, skoro lało niemal bez przerwy. Krótkie rozpogodzenia nie trwały długo, pół dnia co najwyżej, a czasami jeszcze krócej. Dobrze, jak nie siąpiło przez trzy godziny.

      Dla admirała Władimira Tribuca nie stanowiło to wielkiej przeszkody. Może i tak lepiej. Nikt nie zobaczy, jak wychodzą z portu. Trochę niepokoił go ten szturmowy Ił, który zarył w morze przedwczoraj. Obserwatorzy meldowali o jakimś tajemniczym obiekcie, który pojawił się na niebie i szybko znikł. Akurat dyżurne myśliwce pognały bardziej na północ, w stronę fińskiej granicy, gdzie bez efektu wypruły parę serii w dwupłatowe Gladiatory tych upierdliwych Skandynawów.

Скачать книгу