Скачать книгу

tak postarza. Ostrożnie stawiając kroki, zszedł na pokład.

      – Bosman Morgała. Zaraz ruszamy. Otrzymałem stosowne rozkazy.

      Może nie będzie tak źle, jak myślał. Odłożył karabinek, plecak i hełm we wskazanym miejscu. Na głowę wsunął furażerkę. Zdecydowanie lepiej.

      Jeden z marynarzy zapuścił silnik, drugi odcumował krypę. Morgała stał przy sterze, wydając polecenia. On sam nie bardzo wiedział, gdzie ma się podziać. Poszedł w końcu na sam tył i przysiadł na ławeczce. Trzeci z załogi, zręcznie manewrując bosakiem, odepchnął ich od pomostu. W końcu ruszyli, a zabudowania Pińska z błotnistymi uliczkami zaczęły stopniowo znikać z horyzontu.

      Rozpiął górny guzik munduru. Na razie było całkiem przyjemnie. Około południa zrobi się za to gorąco, żeby nie powiedzieć – parno. Zupełnie nieregulaminowo za pierwszym guzikiem poszły następne. Kto go tutaj zobaczy? Już teraz marynarze paradowali w samych koszulach, tylko bosman stał przy sterze w pełnym rynsztunku jak pomnik marynarza.

      Jak obliczył, późnym popołudniem osiągną rejon Mostów Wolańskich. Tam zda pierwszy z pakietów. Jeden problem mniej. Z resztą nie pójdzie tak szybko. Sprawę zakończy najprędzej jutro rano. Później doba na powrót lub nowe wytyczne. Całe zadanie coraz bardziej kojarzyło mu się z wyprawą Amazonką. Zamiast Indian tutejsi Poleszucy, zresztą wcale tak bardzo nieodbiegający od tamtych stylem i sposobem życia. Widział ich nawet teraz, jak przepływają w długich łodziach, a zamiast wioseł używają długich drągów do odpychania się od dna.

      Wolna przestrzeń po jednej i drugiej stronie szybko ustąpiła leśnej gęstwinie. Brzeg całkiem stracił zarys, przechodząc w grząskie bagnisko. Pierwotna puszcza rozciągała się z obu stron rzeki. Otaczający Arenfelda ludzie i krypa, na której płynął, stanowili ostatnie ogniwo łączące go z cywilizacją. A przecież wiedział, że dalej będzie gorzej. Nadbrzeżne wioseczki znikną, podobnie jak inne świadectwa ludzkiej bytności. To nie to samo, co wskoczyć do tramwaju i pojechać z placu Unii Lubelskiej na Marymont. Nawet nie miał z kim pogadać. Morgała sterował i nie wypadało mu przeszkadzać. Marynarze zajęli się własnymi sprawami. Wszyscy mieli zajęcie oprócz niego. Zdaje się, że to będą bardzo długie dni.

      Rozdział 4

      LUBLIN

      – Dostał… O, właśnie w tym miejscu. Poszły przekładnie… – mechanik wskazał uszkodzenie. – Wytoczenie nowych potrwa, bo oczywiście części nie ma.

      – Te od Fairey Battle nie będą pasowały?

      – No, coś pan – oburzenie mechanika nie miało granic.

      – Chciałem pomóc.

      – To idź pan, panie Marku, do kantyny i nie przeszkadzaj.

      Podporucznik Marek Bagiński poklepał krawędź skrzydła czułym gestem. Oberwali i nic na to nie poradzi. Jeszcze w powietrzu czuł, że silnik szwankuje. Nie dawał pełnej mocy, najwyżej połowę, co go bardzo irytowało. Jeżeli teraz ten DH.98 trafi do naprawy, to w eskadrze zostaną raptem dwie maszyny, bo właśnie wczoraj stracili tę prowadzoną przez porucznika Fereta. Marek nawet nie wiedział dokładnie, co się stało. Po prostu Mosquito skrzydłowego dowódcy eskadry nagle znikł z pola widzenia lecącego nieco dalej Bagińskiego. Przy nawrocie zobaczył jedynie dymiące szczątki i ogon samolotu wbity w ziemię.

      Jak do tego doszło? Mieli tylko ostrzelać kolumnę pancerną pod Tarnopolem. Podczas nalotu na węzeł kolejowy zginął Jaś Puławski. Teraz jedna maszyna została zniszczona, a druga, pilotowana przez niego, uszkodzona. Jak na cztery dni prowadzonych działań to sporo. Dowodzący zespołem major Alfred Peszke na pewno nie będzie zachwycony.

      Marek krok po kroku powlókł się w stronę zabudowań. Chciał to mieć za sobą. Majora nie musiał długo szukać. Z daleka słyszał jego głos, dochodzący z pokoju, gdzie zamontowano telefon. Z tonu wywnioskował, że dowódca sili się na spokój, choć wewnątrz aż kipi od gniewu.

      – Tak… tak… – po chwili kolejne – tak.

      Ołówek bębnił po książce lotów.

      – Tak. Ja to rozumiem. Oczywiście, że tak.

      Może i rozumiał, ale niekoniecznie się z tym zgadzał.

      – Jeżeli takie są polecenia, to nie mam innego wyjścia.

      Tym razem cisza trwała nieco dłużej.

      – Nie mam pełnego wglądu, ale… Dobrze.

      – Właśnie miałem po was posłać – powiedział na widok Marka. Odłożył słuchawkę zdecydowanym ruchem. Ledwo pohamował przekleństwa cisnące się na usta. Nie wypadało mu się pieklić jak pierwszemu lepszemu cholerykowi.

      – Tak?

      – Zostaliście oddelegowani na czas nieokreślony.

      Przez ostatnie parę miesięcy Marek zdążył się do tego przyzwyczaić. Gdzie on to nie był? Warszawa, Grodno, Moskwa, Londyn, teraz Lublin. Podświadomie już oczekiwał czegoś podobnego. Nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Ciekawe, z czego wynikały przenosiny – istotnie był taki dobry czy też brakowało chętnych?

      – Ja oczywiście nie wiem, o co chodzi – zastrzegł Peszke. – Telefonowali w waszej sprawie z Warszawy. Pewnie jakaś ekstraakcja.

      Aż bał się zapytać, gdzie ma się zgłosić.

      – Więc tak: wy i podchorąży Szymański najpóźniej w ciągu paru godzin macie odlecieć do Pucka.

      O ile pamiętał, Puck to miejsce najbardziej oddalone od obecnie prowadzonych działań wojennych. Na razie nie musiał wiedzieć, co ma tam robić. Ważniejsze, jak się tam dostać.

      – Mam uszkodzony silnik. Z tego, co mówią mechanicy, naprawa potrwa jakiś czas.

      – Dlaczego nic o tym nie wiem?

      – To świeża sprawa.

      Major Alfred Peszke wstał i założył ręce do tyłu.

      – W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak zameldować o wszystkim Warszawie. Na razie wybierzcie sobie maszynę z tych, które mamy do dyspozycji. Dowolną.

      Pozostał wyłącznie Mosquito jeden i cztery. Wybór niewielki, wziąwszy pod uwagę, że jedynka należała do majora, a czwórka do skrzydłowego Marka.

      – Wezmę czwórkę.

      – Jak chcecie – Peszke obrzucił Marka uważnym spojrzeniem. – Powodzenia.

      Major usiadł i ponownie chwycił za słuchawkę telefonu.

      – Połączcie mnie z Warszawą. Z biurem generała… Proszę.

      Baza Morskiego Dywizjonu Lotniczego w Pucku przywitała ich wakacyjną pogodą. Zeszli gładko nad prawie opustoszałe lotnisko i przysiedli mniej więcej w połowie pasa. Z prawej strony stało parę RWD i patrolowa Mewa. Chciał do nich podkołować, kiedy zauważył podjeżdżającego Łazika i wyskakującego ze środka sierżanta.

      Zamachał do nich. Wskazali mu, żeby zjechał na lewo. Merliny zawyły na zwiększonych obrotach i Mosquito podjechał do skraju pasa, gdzie przystanął. Ledwo zdążyli wysiąść, gdy obsługa naziemna odtoczyła samolot w stronę rozpiętej siatki maskującej.

      Bagiński rozpiął lotniczą kurtkę. Na ziemi panowała temperatura trudna do wytrzymania. Nie zdążył nawet dobrze rozprostować kości, bo od razu zostali skierowani do murowanego budynku stanowiącego siedzibę dowództwa dywizjonu.

      Już raz tu był, zaledwie parę dni

Скачать книгу