Скачать книгу

drewienko wylądowało w popielniczce.

      Kto zrobił to dziadostwo i kogo trzeba będzie ukarać – ministra przemysłu czy wystarczy tego kmiotka zajmującego się lasami? A może bezpośredniego winowajcę: dyrektora zakładów zapałczanych? Ich przyszłość zawisła na cieniutkim włosku. Na szczęście nikt z zasiadających przy stole narkomów nie zdobył się nawet na cień uśmiechu. Wszyscy mieli miny jak na pogrzebie. Tym szczególnym, bo własnym.

      – No, Siemionie, co macie do powiedzenia?

      Ludowy komisarz obrony Siemion Konstantynowicz Timoszenko nieznacznie uniósł głowę do góry.

      – Dysponujemy jakimś planem, który przełamie impas i pchnie nasze dywizje do przodu? – ciągnął niezrażony. Nie lubił tchórzy, więc lepiej jak Timoszenko nie da pretekstu do zdjęcia go ze stanowiska i wysłania na pierwszą linię w celu odpokutowania przewin. Narkoma ratowało jedno – w poprzedniej wojnie był dowódcą dywizji w Armii Konnej, co zostawiało mu pewne pole manewru. Niewielkie, ale jednak.

      Ludowy komisarz wyglądał na spokojnego, ba – wręcz rozluźnionego.

      – Myślałem nad tym od dawna, towarzyszu Stalin – zaczął z delikatnym patosem. – Nie widzę potrzeby przebijania się przez linie umocnień Polaków, skoro dysponujemy wystarczającymi silami nie tylko do obejścia obrony, ale również do ataku na głębokim zapleczu. Pytaniem pozostaje skala operacji, jaką chcemy zrealizować.

      Stalin wypuścił dym przez nos dwoma strumieniami, przez co wyglądał jak rozwścieczony byk. Prawą rękę z fajką oparł o podłokietnik i wbił nieruchome spojrzenie w Timoszenkę.

      – Czym teraz nas zaskoczycie?

      Wszyscy jeszcze mieli świeżo w pamięci fiasko operacji powietrznodesantowej. Stracili cały korpus. Pal go licho, było takich kilka, ale przy okazji długo przygotowywana ofensywa poniosła sromotną klęskę. Wytracono najlepsze jednostki i wiele sprzętu. Efekt okazał się katastrofalny. Zamiast atakować Lwów, RKKA została odepchnięta na wschód. Jeżeli teraz Timoszenko wyjedzie z czymś podobnym, skończy jak ten od zapałek.

      – Słuchamy uważnie.

      – Konsultowałem sprawę z admirałem Władimirem Tribucem. Otóż twierdzi on, że przy obecnym układzie sił jesteśmy w stanie wyprowadzić flotę z Zatoki Fińskiej i wraz z silnym konwojem doprowadzić ją… hmm – w tym momencie narkom zakrztusił się śliną.

      – Chcecie wylądować na polskim wybrzeżu – Stalin był pod wrażeniem. – Odważne.

      – Myśleliśmy raczej o Windawie lub Lipawie. Atakując od tyłu, zmusimy Polaków do cofnięcia się i skrócenia frontu. Już samo ryzyko takiego uderzenia skłoni Warszawę do większej ostrożności. W końcu i tak Litwa czy Łotwa nie przetrzymają długo bez ich pomocy. Estonię zgnieciemy w jeden, góra dwa dni.

      Prawdę mówiąc, plan nie był nowy. Jaki pożytek z floty, która rdzewiała przy nabrzeżu. Należało znaleźć dla jakieś uzasadnienie dla jej istnienia. Timoszenko wiedział, że uderzył w czuły punkt Stalina. Nakłady i środki, jakie przeznaczano na marynarkę wojenną, przedstawiały się jak zwykle imponująco. No, przecież tysiące pojazdów pancernych i samolotów to tylko część tego, co chciano wystawić. W siłach morskich i oceanicznych widziano miejsce dla dwóch lotniskowców (a co!), szesnastu pancerników z artylerią główną 406 mm typu Sawietskij Sajuz oraz kolejnych szesnastu krążowników liniowych, dwudziestu ośmiu krążowników, dwudziestu dużych niszczycieli, zwanych liderami i stu czterdziestu zwykłych niszczycieli. Wspomóc je miało przeszło czterysta okrętów podwodnych. To wszystko chciano wodować jeszcze przed 1946 rokiem. Wcześniej po prostu nie było takiej konieczności, ale kiedy chce się zanieść płomień rewolucji w najdalsze zakątki globu, to najlepiej tam wygodnie dopłynąć, a dopiero później stoczyć bitwę, jeżeli to w ogóle będzie konieczne.

      Nawet to, czym dysponowali już obecnie, nie wyglądało źle. Przy odpowiednim kierownictwie zrobią swoje. Od polskiego wybrzeża dzieliła ich odległość około pięciuset mil. Do Kłajpedy czy Rygi było znacznie bliżej. Żadne z państw nadbałtyckich, a nawet Finlandia, nie dysponowało dużym potencjałem morskim. Ich siły przedstawiały się symbolicznie, a tych parę polskich okręcików potopią pułki lotnicze Floty Bałtyckiej. Marynarze też w końcu muszą przejść chrzest bojowy. Nie mogą ciągle siedzieć zamknięci pod pokładami, bo wszystko skończy się podobnie jak podczas ostatniej wojny w marynarce Niemiec. Zresztą, co tam buntujący się Niemcy. Przykład Kronsztadu z 1921 roku działał na wyobraźnię do dziś. Co tu dużo mówić, plan wyglądał na śmiały i zarazem prosty. Nie szkodzi spróbować.

      – Kiedy chcecie zacząć?

      – Potrzebujemy jeszcze tylko paru dni na uzgodnienie ostatnich szczegółów – odparł Timoszenko pewnym siebie głosem.

      Stalin wycelował w niego ustnik fajki.

      – Lepiej, jak tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem.

      Rozdział 3

      FLOTYLLA PIŃSKA

      Nie lubił takich zadań, ale jak rozkaz to rozkaz. Właściwie wszystko poszłoby o wiele sprawniej, gdyby zajęła się tym eskadra wywiadowcza, przecież w tym właśnie celu ją zorganizowano. Niestety, jak często bywa, wodnosamoloty przebazowano gdzie indziej i teraz wykonują zadania na rzecz zupełnie innego zgrupowania. Przecież w pasie obrony Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” nic się nie działo. Tkwili tu – jako wysunięty na wschód występ obrony – nieatakowani i pozostawieni sami sobie. Nie było to aż takie dziwne, bo drogi wiodące w głąb Polski w tym rejonie ograniczały się wyłącznie do dwóch szlaków – kolejowego z węzłem w miejscowości Łuniec, gdzie przecinały się tory wiodące z zachodu na wschód i z północy na południe – oraz drogi wodnej, jaką właśnie była rzeka Pina.

      Rozkaz dostarczenia pakietów otrzymał w Pińsku w dowództwie flotylli, przeszło sto kilometrów od granicy, a właściwie przygranicznego jeziora Zobot, gdzie zajął stanowiska I Dywizjon Monitorów. Parę kilometrów za nim, w bazie wysuniętej Nyrcza, u ujścia rzek Łań i Horyń do Prypeci stacjonował II Dywizjon. III Dywizjon bronił Mostów Wolańskich.

      Oprócz flotylli rzecznej w linii stała 30 Dywizja Piechoty i rezerwowa 32 Dywizja Piechoty. Więcej nie dawało się wyskrobać na ten zapomniany przez Boga rejon kraju.

      Podchorąży Mieczysław Arenfeld, świeżo zmobilizowany absolwent Zakładu Geografii Uniwersytetu Warszawskiego, zszedł po stromej skarpie w stronę przystani. Buty uwalał błotem, przy okazji ochlapując sobie nogawki spodni. Głowa wciśnięta w hełm piechoty i plecy objuczone wyposażeniem, do tego karabinek Mausera dawały przedsmak tego, co go czeka. Co chwila odruchowo sprawdzał, czy raportówka przypięta z boku jest na swoim miejscu. Całą resztę pal diabli, ale pakiety schował właśnie tam. A może lepiej przełożyć pakunek do kieszeni kurtki? Przynajmniej nie wyląduje w odmętach Piny. Chyba że on sam wpadnie do wody, co wcale nie wyglądało na niewykonalne.

      Arenfeld poślizgnął się, ale w porę złapał równowagę. Nie będzie łatwo. Poszukał wzrokiem okrętu, który mu przydzielono. Bez rezultatów. Po chwili się zreflektował. To musi być łódka, przed którą właśnie stał. Ciekawe, czy jego pancernik ma silnik, czy przyjdzie mu wiosłować?

      Kuter KS, długa na 12 metrów łódź z cekaemem i pancerzem bocznym, wyglądała na przerośniętą motorówkę, którą w zasadzie była.

      Poszedł na geografię, by podróżować i odkrywać dalekie lądy. Zamiast egzotycznych wypraw szykował się do wyjazdu w najbardziej dziką część własnej ojczyzny. Kiedy w końcu stanął na deskach pomostu, pierwszy odcinek ekspedycji

Скачать книгу