Скачать книгу

z murów, kiedy stąd zaatakujemy.

      Labrosse zawrócił konia, ale trudno mu było dotrzeć na skraj placu, gdzie artylerzyści zajmowali się swoimi trzema armatami.

      – Co go zatrzymało? – spytał monseigneur de Gramont. – Wydaje mi się...

      – Mordieux – zaklął dowódca. – Wieszają człowieka w samym środku mojej bitwy!

      – W rzeczy samej, w rzeczy samej – przytaknął monseigneur de Gramont nerwowo. – Mam ich powstrzymać?

      Andre de Foix się zawahał. Absurd tej sytuacji sprawił, że wybuchnął śmiechem.

      – Nie, lordzie biskupie, niech robią swoje. Diabeł poczułby się rozczarowany.

      Pochód naczelnego profosa dotarł wreszcie do stóp drzewa, z którego zwieszały się trupy. Drewniana konstrukcja stała nieco z boku, przez kilka minut pracowicie umocowywali ją na miejscu. Była to prowizorka, na platformę prowadziło zaledwie osiem schodków zamiast zwyczajowych trzynastu, ale najwyraźniej spełniła swoje zadanie w wypadku jedenastu mężczyzn, których dwadzieścia dwie nogi zwisały tuż nad głowami pracujących, tak że co chwila musieli je odpychać, by im nie przeszkadzały.

      – Chętnie bym panom pomógł – odezwał się Uli uprzejmie. – Niestety jednak, mam związane ręce.

      W tłumie dał się słyszeć cichy chichot. Ludzie dzielili uwagę między zbliżającą się egzekucję a obserwację fragmentu cytadeli widocznego z placu.

      Niespełna dwieście metrów dalej klnący oficerowie usiłowali przegrupować mocno przerzedzonych po pierwszym ataku żołnierzy. A drobny ksiądz, który nie uczestniczył w stawianiu drewnianej szubienicy, spoglądał nerwowo na mury, pod którymi mnóstwo rannych, postrzelonych, krwawiących czekało teraz na ostatnią posługę.

      W tej samej chwili kapitan Labrosse dotarł do artylerzystów na placu i przekazał rozkaz dowódcy.

      Starszy sierżant sztabowy, Francois Pitoux, jak większość artylerzystów, był niegdyś kowalem. Pokiwał głową.

      – Postaram się – powiedział.

      Zaczął wykrzykiwać rozkazy, a jego ludzie natychmiast zajęli się torbami z prochem, przybitkami i długimi lontami. Za każdą armatą leżała niewielka piramidka kul.

      – Czekajcie, aż wrócę. – Kapitan Labrosse zmarszczył brwi. – Mam nerwowego konia.

      Naczelny profos otarł czoło pod szubienicą.

      – No dobrze, wieszajcie go, byle szybko – powiedział. – Wstrzymujemy armię.

      Podkomendni popchnęli więźnia ku schodom, a naczelny profos poszedł za nimi ze sznurem.

      Drobny ksiądz, pogrążony w modlitwie, zamykał pochód.

      Cała piątka zgromadziła się na niewielkiej platformie.

      Uli zamknął oczy, gdy zarzucali mu pętlę na szyję. Czekała go głupia śmierć, ale pewnie nie gorsza od innych. Śmierć na stosie była bardziej bolesna, przynajmniej tak słyszał. Życie. Kaspar Jost mógł spać bezpiecznie, z Małgorzatą. Jeśli by wiedział. Ale pewnie nigdy się nie dowie. Nigdy nie wiadomo, kiedy jesteśmy bezpieczni, a kiedy nie. Czy w ogóle kiedykolwiek jesteśmy? Cóż, wkrótce miał się tego dowiedzieć – ewentualnie.

      Pewnie jednak czeka go nicość. Czy dusza może mówić, kiedy spotka Boga? Jeśli w ogóle istnieje jakiś Bóg i dusza, która mogłaby go spotkać. Pewnie tak. Nic nie może powstać z niczego, jak mawiał ojciec Pulvermacher jeszcze w Sachseln. A dusza na pewno istniała, bo jeśli nie, jaka byłaby różnica między nim a którymś z jedenastu ciał zwisających nad nimi? Człowiek to nie to samo co jego trup.

      Problem polegał jednak na tym, że Boga nic a nic to nie obchodziło. Tyle Uli wiedział. Gdyby Bóg zechciał zadać sobie nieco trudu, jego świat wyglądałby inaczej i Uli nie zawisłby za zbrodnie sierżanta Garroux.

      Jeśli go spotkam, pomyślał Uli, wzruszając ramionami, muszę zapytać, dlaczego nic z tym nie zrobił – poza tą jedną jedyną próbą, tak dawno temu. Teraz pewnie trochę zaboli...

      – Gotowi? – spytał naczelny profos.

      – Gotowi – odparli podkomendni.

      – Lina do góry.

      Nie było tu żadnego „w dół”, dzięki któremu nieszczęśnik błyskawicznie łamałby sobie kark. Musieli go pociągnąć, i na słowo „do góry” naprężyli linę.

      Człowiek może wyrazić zgodę na śmierć, ale jego ciało nie zamierza słuchać.

      Jak wszyscy inni, którzy obecnie stanowili owoce na drzewie śmierci, Uli zaczął nerwowo tańczyć w powietrzu.

      Nagle rozległ się ogłuszający huk.

      Kiedy rozwiała się czerwona mgła, Uli przekonał się, że siedzi na platformie. Najpierw pomyślał, że lina z pewnością pękła.

      Był zły i czuł, że zbiera mu się na wymioty. Gniew i mdłości walczyły ze sobą przez chwilę, gniew zwyciężył.

      – Jeśli w ogóle czegoś nienawidzę, to kata, który nie zna się na swoim rzemiośle – oznajmił ochrypłym głosem. – Sprawdźcie linę, nim zawiesicie na niej człowieka.

      Był tak wściekły, że wstał mimo związanych z tyłu dłoni.

      Pragnął jedynie dać profosowi do słuchu, bo – co zdumiewające – nie stracił przytomności.

      Jednak naczelny profos wcale na niego nie patrzył. Zresztą inni też nie. Wszyscy gapili się na armaty za wielką chmurą brudnobrązowego dymu.

      Kiedy dym się rozwiał, ujrzeli, że eksplodowała armata numer jeden. Nie zostało z niej nic poza paroma poskręcanymi fragmentami metalu. Reszta rozerwała na kawałki czterech artylerzystów i zraniła co najmniej tuzin żołnierzy, w tym starszego sierżanta sztabowego Pitoux.

      To też partacze, pomyślał Uli ponuro. Jak obecnie wszyscy.

      W tej samej chwili uświadomił sobie, że szkarłatne płaszcze tak się przestraszyły nagłego huku, że puścili sznur.

      Artylerzyści przygotowywali się do następnego wystrzału. Zgromadzeni wokół żołnierze odsunęli się jak najdalej.

      – Niech was piekło pochłonie! – wrzasnął Uli. – Nie tak się to robi.

      Naczelny profos odwrócił się ku niemu, tym razem jednak Uli miał na myśli artylerzystów.

      – Niewłaściwie podniesiona lufa! – ryknął Uli. Nadal chrypiał, ale jego głos odzyskiwał siłę. – Niewłaściwie podniesiona lufa, tchórzliwi głupcy.

      – Ja ci zaraz pokażę właściwe wyniesienie – oświadczył naczelny profos i złapał za sznur.

      Nagle wypaliła druga rakieta.

      – Schylcie się wszyscy! – krzyknął Uli i dał nura na ziemię.

      Kula armatnia odbiła się od muru cytadeli i powróciła z monotonnym świstem na środek placu, zaledwie trzy metry od szubienicy. Zabiła trzech bajońskich piechurów, a przy okazji wzbudziła ogólną panikę.

      – Idioci! – pieklił się Uli. – Przeklęci idioci. Czekajcie, zaraz wam pokażę.

      Zeskoczył z platformy i ruszył ku nieszczęsnym artylerzystom.

      – Zatrzymać więźnia! – krzyknął naczelny profos. – Za nim! – Niemal tańczył na szubienicy.

      Mężczyźni w szkarłacie posłuchali bez wahania, a przynajmniej próbowali. Niestety, nieszczęsny wystrzał z drugiej armaty spowodował straszliwy zgiełk na placu – jeden oddział bajońskiej

Скачать книгу