Скачать книгу

– Zabij mnie. Jeżeli już się tu pofatygowałaś do mnie, niebieska siostrzyczko, to skróć moje męki. Spróbuj się do czegoś przydać i zabij. – Spojrzała w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą się unosił duch eterycznej kobiety z przecięciem na linii szyi. Obecnie nie dostrzegła tam nic poza czerwonym światłem. – Lazur…? Lazur? Lazur?! – Z przestrachem, że znowu została zupełnie sama, Bursztyn się porwała na nogi. – Lazur. La… zur. – Dotarło do niej, że jeśli uprzednio nie doświadczyła imaginacji zwichrowanego umysłu, to upiorzyca już zniknęła. Porzuciła ją jak… książę Złoty, Kakaon Gniadosz, jak miłość, jak… każdy.

      Z wolna się osuwając po ścianie, nagimi plecami starła ze ściennej powierzchni posłaną tam wcześniej flegmę. Usiadła na podłodze osowiała, po czym w przypływie frustracji z całych sił się wytargała za włosy.

      Pragnęła poczuć ból, ale taki, który sama zada tej bursztynowej wywłoce, suce, czyli sobie. Nienawidziła jej, chciała ją zabić, więc nie żałuje jej również bólu! Zasłużyła sobie na to, ta bursztynowa szmata, godna wzgardy od wszystkich dziwka. Dziwka! Dziwka!

      Zdruzgotana kobieta spojrzała na dłonie, w których trzymała wyrwane kępki włosów. Odrzuciła przetłuszczone kłaki na podłogę. Następnie wbiła paznokcie w przedramię i zaczęła zajadle trzeć skórę. Pocierała ją tak długo, aż się dodrapała do krwi.

      Zapamiętale się orała pazurami dalej, poszerzając samookaleczanie. Gdy wtem niespodziewanie usłyszała znajomy głos.

      – Bursztyn…?

      Drgnęła, by w kolejności, jak płynna żywica w formie bursztynu, zastygnąć w sztywnej pozie. Przestała zadawać sobie rany i pomieszanym wzrokiem spojrzała przed siebie. Jej twarz wykrzywił paskudny grymas. Zobaczyła… Kakaona. Stał przed nią w czystym, kasztanowym i kowbojskim ubraniu. Ona siedziała przed nim półnaga, w porwanej sukni, bez bielizny, w kajdanach, z ranami na rękach, z posiniaczoną twarzą i w skołtunionych włosach. Ona, władczyni Królestwa Zachodzącego Słońca. Słońca, które zaszło już dla niej na dobre.

      – Bursztyn? – ponowił zapytanie kowboj, zupełnie jakby jej nie poznawał. Ona pochyliła głowę, zasłaniając twarz dłońmi. Pragnęła, aby jej nie rozpoznał! Niech stwierdzi, że pomylił więzienne cele. Przypadkiem odwiedził odrażającą dziwkę. Niech odejdzie, odejdzie na zawsze!

      – Bursztyn… – Za trzecim razem to imię kasztanowy mężczyzna wypowiedział na klęczkach i ze współczuciem. Jednocześnie spróbował odjąć dłonie od lica więźniarki. Pozwoliła mu na to, by zaraz desperacko go zaatakować rękoma. Przyjmując razy, dał jej wyładować na sobie złość, rozpacz, przerażenie. Aż chwycił kobietę za ręce. Przytrzymał je mocno, po czym równie mocno przycisnął do siebie Bursztyn.

      W męskich ramionach dotąd ukochanej osoby upadła władczyni się rozpłakała silnie jak nigdy. W tym płaczu zawarła całą tęsknotę, ból, poczucie krzywdy, ale też na przekór wszystkiemu nadzieję i wiarę.

      Tak pragnęła, aby wraz z wypłakanymi łzami opuściła ją cała trauma i zło ostatnich doświadczeń. Jednak na dobrą sprawę nie wiedziała nawet, czy pasmo nieszczęść mogło od niej choć na trochę odstąpić.

      Oto zjawił się przed nią on, jej do niedawna ukochany. Lecz po co to właściwie uczynił? Może po to, żeby zanieść jej tylko złudną otuchę, a tak naprawdę szydzić i, o ile to możliwe, jeszcze bardziej poniżyć?

      Głaszcząc kobietę po przerzedzonych włosach, Kakaon nie omieszkał wyjawić swych intencji. Przy czym jego słowa wydawały się płynąć prosto z serca. Dawały tym Bursztyn podstawy, by mogła sądzić, iż słyszała prawdę. Tak bardzo pragnęła ją usłyszeć i właśnie w takiej formie. Zadawała sobie pytanie; czy to się działo naprawdę?

      – To, co się wydarzyło, nie jest takie, na jakie wygląda. – Kowboj zaczął przepraszająco i z nutą poczucia winy w głosie. – Podczas twej długiej wizyty na czerwonym zachodzie doszły mnie słuchy, że wyszłaś tam za mąż. To bolało, raniło, ale mej miłości do ciebie nie zniweczyło. Osobiście zostałem na kanarkowych łąkach, gdzie podarowałaś mi ziemię. W miejscu, na którym się ostatnio kochaliśmy, a nasza kasztanowo złocista miłość rozkwitała. Aż pewnego dnia zjawiła się tam osoba o imieniu Eozyna. Powiedziała mi, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Zaznaczyła, że tylko ja mogę cię uratować. Zaś drogą do tego jest całkowite zaufanie właśnie jej, Eozynie. Niedługo po tym spotkaniu dostarczono mi od ciebie list. W swej naiwności pokazałem go wspomnianej kobiecie o różowym kolorze skóry. Od tego momentu sprawy nabrały przyspieszenia. Ja natomiast posłusznie wykonywałem polecenia osoby, która obiecała mi, że cię ochroni. Robiłem to z miłości do ciebie. Również w czerwonym pokoju me czyny dyktowane były jedynie miłosnym uczuciem, gdy dyktowano mi do urządzenia w uchu, co mam ci mówić, co odpowiadać. Potem jednakże naciskałem na spotkanie z tobą. Obiecano mi to zorganizować. Ale w miejscu, gdzie miałem cię spotkać, czekali na mnie jedynie czerwoni zabójcy. Zacząłem więc poszukiwania na własną rękę. W tym czasie czerwonym miastem zawładnął kompletny chaos. Ja sam łapałem na lasso kolejnych prominentów wojskowych i bez skrupułów przesłuchiwałem. Gdy tym sposobem się dowiedziałem całej prawdy o twoim losie, pozbyłem się wszelkich zahamowań. Tak dotarłem aż tutaj, by zanieść ci wolność, nie wahając się przed niczym. – Kowboj wykonał zręczny wymach batem. Jego końcówka się zawinęła na klamce drzwi, a pod wpływam szarpnięcia je otworzyła. Za wrotami zwisało z sufitu dwóch powieszonych za gardła strażników. – Moje sznurki… Swego czasu sporo ćwiczyliśmy z Bezią – skwitował widok Kakaon.

      Po jego wyznaniach nastała dłuższa cisza. Podczas niej Bursztyn trwała niczym martwa w bezruchu i męskich ramionach. Aż łamiącym głosem zapytała:

      – Naprawdę mogę ci… ufać?

      – Zawsze mogłaś. Świadomie nigdy nie zrobiłem niczego przeciw naszej miłości.

      – Ja zrobiłam aż… nadto.

      – Nie oceniam tego. Krowa nie raz się oddzieli przypadkiem od stada, a zbłąkana czasem spadnie nawet w przepaść. Nie winię jej za to. – Raptem kowboj się ugryzł w język. – Przepraszam za takie porównanie, za krowę.

      – Nic, to zupełnie nic. – Bursztynowa kobieta wytarła o męskie ramię swe policzki wilgotne od łez. – Ale… – stęknęła. – Tam, wtedy, w tym czerwonym pokoju, również wydawałeś mi się taki przekonujący. Tam też uwierzyłam, że mówisz prawdę.

      – Tak szczerze, to jako kasztanowy szczeniak się udzielałem w wiejskich teatrzykach. Podobno mam talent aktorski, który był podziwiany, choć już nie oklaskiwany.

      – Czemu… nikt nie bił brawa?

      – Wśród widowni leżakowały głównie, a właściwie wyłącznie… krowy. – Wraz z przekazaniem tej w założeniu humorystycznej treści Kakaon czekał, aż kobieta w jego ramionach się chociaż odrobinę zaśmieje. Wobec jej milczenia nieco się odchylił i popatrzył na nią.

      Zmaltretowana i pełna udręki twarz niestety nie wyrażała nawet cienia uśmiechu. Bursztyn nerwowo drgała dolna warga i widać było po niej, że wzbierała w niej kolejna fala płaczu. Aż wskazała ręką na wisielców za drzwiami i wręcz histerycznie z siebie wyrzuciła:

      – Czy ty… wiesz? Czy wiesz, co oni mi zrobili?!

      – Wiem. Dlatego sama widzisz, co ja zrobiłem im. – Kakaon przeniósł wzrok na parę trupów. – Teraz już nie będę się zajmował pętaniem bydła. Będę wiązał na śmierć wszystkich, którzy cię skrzywdzili, bo zasłużyli tylko na śmierć. Ponadto cię ochronię i już nie dam ci ode mnie odejść, czy ci się to podoba, czy nie.

      – Pomożesz mi zniszczyć wszystko co… czerwone w mym życiu? Także mego męża, jeśli jeszcze żyje oraz… to coś, pół-czerwony płód

Скачать книгу