Скачать книгу

– usłyszał znajomy głos swego ulubieńca, Stefanka.

      Już miał podbiec do skrzyni i oddać schowaną piłkę, ale na myśl o jutrzejszym meczu i o chłopcach czekających na jego powrót, zawahał się. Udał, że szuka piłki. Po chwili odkrzyknął głośno:

      – Nie, nigdzie tu nie ma!

      Stefanek jednym skokiem przesadził żywopłot. Kiedy indziej Maniuś byłby pełen podziwu dla jego sprawności, ale teraz nogi pod nim zadrżały. Co będzie, jeśli Stefanek znajdzie w pace piłkę? Tymczasem sławny „polonista” rozglądał się wokół. Rozgarniał gąszcz żywopłotu, grzebał nogą w wysokiej trawie i kręcił z niedowierzaniem głową.

      – Psiakość, przecież widziałem, że dwie piłki tu poleciały!

      Paragon z nienaturalną gorliwością pomagał mu w poszukiwaniu.

      – Jak ciocię kocham, drugiej nie widziałem – mruknął jakby do siebie.

      – No co, nie ma? – zawołał ktoś z boiska.

      – Nie ma! – odkrzyknął Stefanek, nie odrywając oczu od ziemi. Wtem wzrok jego, błądzący po murawie, zawędrował ku wielkiej pace z piaskiem. – A może tu! – zamruczał piłkarz do siebie i kilkoma susami znalazł się przy skrzyni.

      Już po piłce – pomyślał Maniuś i zamknął oczy. Czuł, że serce podchodzi mu do gardła i zamiera ze strachu. Chwila wielkiego naprężenia przeciągała się w nieskończoność. Wreszcie chłopiec odetchnął z ulgą, usłyszał bowiem zniecierpliwiony głos „polonisty”:

      – Nie, nie ma… nigdzie jej nie ma.

      – Wracaj! Co się tak grzebiesz! – zawołali piłkarze z boiska.

      Stefanek machnął ręką.

      – Słuchaj – zwrócił się do Maniusia – poszukaj jeszcze, może się znajdzie. To dziwne, przecież widziałem dwie piłki.

      Maniuś uśmiechnął się niemrawo.

      – Zrobi się, panie Wacku, jak się znajdzie, to będzie – to powiedziawszy, jął gwałtownymi ruchami rozgarniać krzewy żywopłotu i wysoką trawę. Stefanek, uspokojony nieco życzliwością chłopca, powrócił na boisko. Wnet powietrze przeszył głośny gwizdek trenera i piłki znów zaczęły wędrować od buta do buta jak zaczarowane.

      Maniuś usiadł na trawie pod płotem, zdjął czapkę i przejechał dłonią po spoconym czole.

      Uch, alem się najadł strachu – pomyślał. Lecz wnet się pocieszył: – Widocznie piłka była przeznaczona dla Syrenki, skoro nawet najlepszy gracz Polonii, prawy łącznik Stefanek, nie znalazł jej w pace z piaskiem. Zresztą, cóż to dla nich jedna głupia piłka? Klub bogaty, nie zbiednieje. A jutro chłopcy z Woli rozegrają mecz prawie nowiutką piłką. Na razie trzeba będzie czekać do końca treningu, a potem, gdy gracze wrócą do szatni, wyjmie się piłkę z paki… To się dopiero Mandżaro i chłopcy ucieszą! Niech wiedzą, że jak Paragon coś powie, to mur-beton.

      3

      Perełka zbliżył się do ojca. Skradał się na palcach, żeby go nie zbudzić. Delikatnie wyciągnął zwisający u kamizelki niklowy łańcuszek. Na łańcuszku zadyndał staroświecki zegarek. Dochodziła trzecia. Perełka przeraził się. Stanął bezradnie, opuścił ręce. O trzeciej miał być na boisku. Co teraz robić?

      Ojciec wrócił przed godziną do domu. Był pijany, zataczał się, bełkotał coś niewyraźnie, a gdy Perełka zaproponował mu obiad, który sam przygotował, zwalił się na łóżko i zasnął jak nieprzytomny. Teraz leżał z rozrzuconymi szeroko rękami, chrapał, zionął gorzkim zapachem alkoholu. Perełka zdążył już przyzwyczaić się do tego. Dzisiaj jednak na widok ojca żal ściskał mu gardło. Czy musiał upić się akurat dzisiaj? Przecież chłopiec mówił mu rano, że mają mecz, że musi o trzeciej być na boisku.

      Patrząc na nieprzytomną twarz ojca, na jego wpółprzymknięte oczy, doznawał uczucia straszliwego upokorzenia. Napływające łzy zapiekły go pod powiekami.

      Jakie inne byłoby życie, gdyby ojciec nie pił. Nie musiałby codziennie wysłuchiwać pytań kolegów z Gołębnika: „Czy stary znowu wrócił zawiany?”. Mogliby wziąć do pomocy jakąś kobietę, która prowadziłaby im dom. A tak, żyją jak cyganie. Nie wiadomo, kiedy będą jedli, kiedy coś kupią. Przecież ojciec dobrze zarabia. Mogłoby być inaczej, lepiej.

      Żyli tak już od sześciu lat, od dnia, kiedy matka umarła nagle w szpitalu. Zostali sami. Ojciec zaczął pić. Nieraz gdy wracał w stanie zamroczenia do domu, siadał na łóżku, głowę ściskał pięściami i opowiadał o nieżyjącej, tak jakby niedawno odeszła. Potem pieścił swego syna, płakał, przeklinał, ale pić nie przestawał.

      Z pełnego rozterki i żalu zamyślenia wyrwał Perełkę przeraźliwy dźwięk żelaznej szyny.

      To Mandżaro dawał sygnał, że czas już iść na boisko. Perełka rzucił szybkie spojrzenie na chrapiącego ojca, potem na drzwi. Niech się dzieje, co chce, zostawi ojca i wymknie się z mieszkania. Nie po to przecież nie przespał pół nocy, rozmyślając o dzisiejszym meczu, żeby się spóźnić. Już chwytał za klamkę, gdy naraz usłyszał chrapliwy głos ojca:

      – Ty… dokąd?

      – Na mecz, tato – stanął przerażony. – Przecież mówiłem tacie, że dzisiaj mamy mecz.

      Ojciec popatrzył na niego na wpółprzymkniętymi, mętnymi oczami. Uniósł się z trudem i potrząsając głową usiadł na krawędzi trzeszczącego łóżka.

      – Na mecz… Na jaki mecz?

      – Mówiłem już… z Huraganem. – Chłopiec spojrzał błagalnie na ojca.

      – Na żaden mecz nie pójdziesz – wybełkotał, czochrając włosy palcami. – Ja ci już dawno przyrzekłem, że pójdziemy dziś na karuzelę.

      – To wieczorem, tato.

      – Nie wieczorem, tylko teraz – powtórzył ojciec z pijackim uporem. Wyciągnął ręce, jakby chciał przygarnąć syna do siebie. Perełka uchylił się. Patrzał na ojca szeroko rozwartymi, wytrzeszczonymi oczami.

      – Tato, chłopcy na mnie czekają! – krzyknął niemal. Jego spojrzenie znowu powędrowało ku drzwiom. Jakby w odpowiedzi na te słowa na klatce schodowej odezwała się znowu szyna. Tym razem głos jej brzmiał natrętnie, jak na alarm.

      – Na karuzelę, synku, pójdziemy. Będziesz jeździł, ile będziesz chciał, żebyś nie mówił, że masz złego ojca.

      – Dobrze, tato, ale ja gram na bramce, nikt mnie nie może zastąpić.

      – To znaczy, że nie chcesz ze swoim ojcem iść na karuzelę?

      – Chcę, ale później, wieczorem…

      – To znaczy, że za nic masz ojca? Wolisz z kolegami, z tym Felkiem, co?

      – Nie, tato, ale mecz też ważny. Cały tydzień trenowaliśmy, a teraz…

      – To znaczy, mecz ważniejszy! – ryknął ojciec głosem nie wróżącym nic dobrego.

      Chłopiec wtulił się w kąt, między szafę a drzwi. Jego blada, piegowata twarz wykrzywiła się płaczliwym grymasem. Wargi mu drżały, oczy biegały trwożliwie.

      – Niech mi tata pozwoli – wyszeptał – to naprawdę ważny mecz. Zaraz wrócę. Ja jestem bramkarzem.

      Ojciec podźwignął się z trudem, chwiejnym krokiem zbliżał się do chłopca.

      – Jak nie chcesz iść z ojcem, to nie pójdziesz nigdzie… nigdzie, rozumiesz?

      Na schodach po raz trzeci zabrzmiała szyna!

Скачать книгу