Скачать книгу

szybkiego biegu. Któż to śmiał zająć ich boisko, i to w godzinach wyznaczonych na trening? Błyskawicznie przemknęli przez szczelinę w murze, wpadli na wyłysiałą murawę i stanęli, jakby im ktoś podciął nogi.

      Na boisku, wśród uwijających się za piłką chłopców, zobaczyli bowiem Skumbrię, przywódcę Bażantów z Okopowej, kapitana drużyny, z którą mieli się zmierzyć w najbliższą niedzielę. Widok ten tak ich zaskoczył, że przez chwilę stali jak sparaliżowani, nie wiedząc, co począć w tak nieprzewidzianym wypadku. Z zupełnego osłupienia wyrwał ich dopiero Poldek Piechowiak, zwany przez chłopców z Gołębnika Pająkiem z powodu nikłej budowy i nieproporcjonalnie długich kończyn. Pająk należał do najpilniejszych piłkarzy, a jednocześnie był najgorszym graczem drużyny, fajtłapą i patałachem, jakiego trudno było spotkać wśród chłopców na Górczewskiej. Nic więc dziwnego, że był przedmiotem kpin i docinków.

      Teraz podszedł do chłopców, kolebiąc się na swych długich jak szczudła nogach. Był zatroskany i przybity.

      – Widzisz, Mandżaro, co się dzieje? – wyszeptał zdławionym głosem.

      Mandżaro wyładował na nim swą pierwszą wściekłość:

      – Pewno tyś ich tu wpuścił!

      Pająk wykrzywił płaczliwie usta.

      – Ty myślisz, że oni się pytali?

      – Trzeba im było powiedzieć, że to nasze boisko.

      – Powiedziałem.

      – I co?

      – I… Skumbria wyśmiał mnie tylko. „Wasze boisko – powiedział – to posprzątaj cegły, bo my chcemy grać’’.

      – Och, ty lebiego, trzeba ich było przegonić.

      – Spróbuj ty, bo ja nie chcę oberwać.

      Mandżaro posłał Poldkowi pełne pogardy spojrzenie, po czym popatrzył na boisko. Bażanty kopały na jedną bramkę. Skumbria ustawił właśnie piłkę i chciał strzelić, kiedy Mandżaro podszedł do niego i złapał go za rękaw.

      – To nasze boisko – wycedził przez zęby.

      Skumbria odepchnął go takim ruchem, jakim odpycha się natręta.

      – Nie przeszkadzaj, nie widzisz, że gramy?

      – To nasze boisko – powtórzył Mandżaro podniesionym głosem.

      Skumbria spojrzał, jakby go dopiero teraz zobaczył. Wepchnął ręce w kieszenie, uniósł lekko ramiona, przymrużył zaczepnie oczy.

      – Może wynająłeś od magistratu, co? – zakpił.

      Mandżaro poczerwieniał aż po linię opadających na czoło włosów, wysunął do przodu szczękę, zacisnął pięści i w pozycji gotowej do skoku wpatrywał się w wykrzywioną kpiącym uśmiechem twarz Skumbrii.

      – Nie wygłupiaj się, Rysiek. Radzę wam, zbierajcie manele i odpływajcie, bo my o czwartej zaczynamy trening.

      – Rysiek, daj mu w ucho! – odezwał się z boku niski, wyzywający głos i w tej samej chwili zbliżył się do nich smagły, dobrze zbudowany chłopiec. Ubrany był według najświeższej mody panującej na Woli. Miał na sobie wełnianą koszulę w kratę, wąskie welwetowe spodnie z szerokimi mankietami i zamszowe buty na grubej podeszwie z podwójnym szyciem dokoła. Obcięte na jeża i starannie przyczesane włosy świadczyły o tym, że ten młody chłopiec wzoruje się na najelegantszych bikiniarzach warszawskiego śródmieścia. Twarz miał drobną, niemal dziewczęcą i tylko ciemne, ponure oczy mówiły, że w tym małym elegancie z Woli tkwi coś niepokojąco złego. Był to Julek Wawrzusiak, zwany na Woli „Królewiczem”. Gdy zbliżał się do Mandżaro, otaczający ich chłopcy rozstąpili się z respektem.

      Wtedy spoza pleców Mandżaro, jak sprężynka, wyskoczył mały, zwinny Perełka.

      – Wolnego, wolnego! – zawołał wysokim falsetem. – Myślicie, że się zlękniemy? Poczekajcie, za chwilę przyjdzie tu cała nasza paka.

      Mandżaro, czując nadchodzącą pomoc, jeszcze bardziej zacisnął szczęki i groźniej spojrzał na przeciwników.

      – Liczę do dziesięciu, jeżeli stąd nie spłyniecie, to… – uniósł lekko pięści i gotowy do walki, zaczął wolno liczyć.

      Nie doliczył nawet do pięciu, kiedy Skumbria jednym zwinnym kopnięciem wybił mu spod pachy piłkę. Mandżaro cofnął się pół kroku, potem błyskawicznym skokiem rzucił się na silniejszego, roślejszego przeciwnika. Zwarli się ramionami. Chwilę mocowali się, usiłując jeden drugiego przewalić na ziemię.

      Chłopcy otoczyli ich zwartym kręgiem. Głośnymi okrzykami zachęcali do walki.

      – O ziemię nim, Rysiek! O ziemię! – wołali chłopcy z Okopowej.

      – Nie daj się, Mandżaro! Nie daj się! Pokaż mu! – starał się ich przekrzyczeć mały Perełka.

      Pająk wycofał się przezornie ku wyrwie w murze, by w razie niebezpieczeństwa jak najszybciej umknąć na ulicę.

      Przeciwnicy szamotali się zaciekle. Czerwoni ze złości, spoceni, zziajani z wysiłku toczyli zaciętą walkę. Raz zdawało się, że mocny i muskularny Skumbria podetnie Mandżaro i zwali go na ziemię, to znowu, że zwinny i szybki Mandżaro jakimś nieoczekiwanym chwytem obezwładni swego rywala.

      – Nie baw się z nim! Zduś szczeniaka! – wołali coraz głośniej chłopcy z Okopowej.

      – Dobrze, Feluś! Wal go, bracie! – darł się Perełka. Ochrypł już zupełnie, a jego cieniutki głosik ledwo przebijał się przez chór rozkrzyczanych Bażantów. Pająk był coraz bliżej szczeliny w murze.

      Mandżaro szeroko rozstawił nogi. Zrobił gwałtowny krok do tyłu i w tej chwili ktoś niewidzialnym niemal ruchem podstawił mu nogę. Mandżaro zachwiał się. Skacząc na jednej nodze, chciał utrzymać równowagę, ale Skumbria nacisnął go silniej, uniósł do góry i przewalił całym ciałem. Runęli jak dwa podcięte drzewa. Skumbria zwalił się na przeciwnika, całym ciężarem przydusił go do ziemi. Mandżaro tracił z wolna siły. Bronił się jeszcze, ale widać było, że wnet ulegnie.

      W tej chwili za ciasnym pierścieniem widzów pojawiła się nowa postać. Był to tęgi mężczyzna w granatowym kombinezonie i kaszkiecie na siwiejącej głowie. Dysząc ciężko, biegł ku chłopcom i wołał z daleka:

      – A wy, łobuzy jedne, dość tego! Rozejść się, szczeniaki!

      Dopadłszy tarzających się na ziemi chłopców, złapał ich za karki i próbował rozdzielić. Nie przyszło mu to łatwo. Zacietrzewieni zapaśnicy spięli się ze sobą jak dwa rozwścieczone psy, trudno ich było rozdzielić. Niespodziewany przybysz musiał długo rozplątywać im ręce, zanim rozłączył ich i postawił na nogi.

      – To tak się bawicie, zakichańcy jedni? – huknął grubym, basowym głosem. – To tak gracie w piłkę nożną? To z was mają być sportowcy?

      Dopiero teraz wszyscy go poznali. Był to monter Łopotek, udzielny władca sąsiadującego z boiskiem cmentarzyska starych samochodów. Chłopcy widywali go często. Nieraz zza płotu przypatrywał się meczom i udzielał graczom fachowych i bezinteresownych wskazówek. Jego dobroduszna i zawsze uśmiechnięta twarz pałała teraz gniewem.

      – To tacy z was sportowcy! – powtórzył i jeszcze mocniej potrząsnął rozłączonymi zapaśnikami.

      – Bo… – wystękał z trudem Mandżaro – bo oni chcieli nam zająć boisko.

      – Może nie wolno? – ciskał się Rysiek Skumbria. – Przecież magistrat im tego nie przydzielił, jak mamę kocham, panie Łopotek!

      – O czwartej

Скачать книгу