Скачать книгу

mecz dopiero w niedzielę – wyjaśnił Mandżaro, trąc podbite oko.

      – Mecz meczem – ciągnął pan Łopotek. – Mecz to co innego, łobuziaki moje kochane, a tymczasem, proszę ja kogo, trzeba wziąć piłeczkę, wybrać dwie drużyny albo zagrać na jedną bramkę. Tak myśmy, proszę ja kogo, robili, gdyśmy byli tacy jak wy. Ale bez bijatyk, grzecznie, jak prawdziwi sportowcy. Piłka nożna to kochany sport i chuliganów nie znosi. No, kawalerzy, podajcie sobie łapy i żeby mi to ostatni raz było, bo inaczej to zamuruję dziurę i nie wpuszczę tu nikogo. No, na co czekacie?

      Chłopcy patrzyli spode łba, gotowi za chwilę znowu rzucić się na siebie. Widząc ich wojownicze miny, pan Łopotek uśmiechnął się po ojcowsku.

      – Nikomu krzywda się nie stała. Jeden ma podbite oko, drugi spuchnięty nos. Wynik remisowy l:l – zażartował i obiema rękoma przygarnął ich do siebie.

      Chłopcy uśmiechnęli się niemrawo. W oczach ich żarzył się jeszcze gniew, ale pod wpływem nalegań i tłumaczeń pana Łopotka wyciągnęli ku sobie ręce. Ich dłonie spotkały się w niechętnym uścisku.

      – A teraz wybierajcie – rozkazał mediator, klepiąc ich po plecach. Wyjął z kieszeni złotówkę, przybił ją dłonią i zapytał: – Czyj orzeł, czyja reszka?

      Mandżaro wybrał reszkę. Moneta poleciała w górę, spadła na trawę, toczyła się chwilę i odwróciła na stronę reszki. Mandżaro rozejrzał się. Wśród wyczekujących spojrzeń wskazał na małego Perełkę. Wiedział bowiem, że Boguś jest najlepszym bramkarzem spośród wszystkich chłopców na Woli, a dobry bramkarz to przecież pół zwycięstwa.

      Teraz przyszła kolej na Skumbrię. Ku wielkiemu zdziwieniu chłopców Skumbria nie wybrał nikogo ze swojej drużyny, lecz wskazał na Maniusia Paragona, który przed chwilą ukazał się na boisku. Wiadomo było, że Paragon należał do najlepszych strzelców i doskonale umiał „kiwać”.

      Na boisku zjawiło się jeszcze kilku chłopców z Górczewskiej – Krzyś Słonecki, Tadek Puchalski, Ignaś Paradowski. Było teraz w czym wybierać. Dwaj samozwańczy kapitanowie rozdzielili graczy między siebie, a kolejność, w jakiej ich wybierali, była świadectwem ich umiejętności piłkarskich.

      Pan Łopotek stanął na środku boiska.

      – Zaczynamy! – zawołał tubalnym głosem. – Ja wam dzisiaj posędziuję. Gra musi być czysta. A jak mi który zacznie „kosić”, to go wyrzucę z boiska, zrozumiano?

      Chłopcy szybko wymierzyli bramki, z koszul i czapek ustawili słupki, wylosowali boiska i na gwizdek sędziego rozpoczął się mecz.

      4

      Ktoś, kto by sądził, że treningowy mecz zakończył się w normalnym, to znaczy wyznaczonym przez pana Łopotka czasie, ten myliłby się bardzo. Do tej pory bowiem nie było jeszcze na Górczewskiej takiego wypadku, żeby dwie drużyny nie pokłóciły się ze sobą.

      Tym razem zaczęło się od zamszowych butów Królewicza. Elegant z Okopowej, grając jako łącznik, zamiast w piłkę kopnął w kostkę obrońcy, którym okazał się Tadek Puchalski. Tadek porządnie odczuł kopnięcie ciężkim butem. Będąc sam w trampkach, nie mógł się zrewanżować w podobny sposób, więc dał Królewiczowi mocnego sierpowego pod żebro. Ten znowu nie chciał być dłużny i wyrżnął Tadka w ucho. I w tym samym momencie obie drużyny zaczęły bójkę, dzieląc się znowu na Bażantów i Gołębiarzy. Stare urazy wzięły górę nad sportowym przestrzeganiem fair play i mimo usilnych gróźb i próśb sędziego mecz został przerwany, zamieniając się w ogólną bijatykę.

      Pan Łopotek, widząc klęskę swych pedagogicznych zamierzeń, musiał uciec się do innego argumentu: złapał kawał poniewierającej się na boisku gumy i wymierzając dobrze obliczone, niezbyt mocne razy, jął rozdzielać walczących.

      – Łachudry jedne! – krzyczał gromkim głosem. – Z wami nikt nie dojdzie do ładu. To mają być sportowcy! Zamuruję wejście, nikogo tu nie wpuszczę. Grajcie na ulicy, jak nie umiecie zachowywać się na boisku!

      Pan Łopotek rozdzielił najzadziorniejszych. Reszty dokonał nagły deszcz, który lunął gwałtownie na miasto i ugasił nadmiernie wybujałe temperamenty młodocianych piłkarzy.

      W strugach lipcowego deszczu chłopcy wracali do domu, żywo rozprawiając o minionych wydarzeniach na boisku.

      – Wszystkiemu winien Puchała – mówił Perełka, wymachując rękami. – Po co zaczynał z Królewiczem?

      – Mądryś! – żachnął się Puchalski. – Jakbyś tak oberwał w kostkę jak ja, tobyś stał i patrzył, co?

      – Trzeba było powiedzieć sędziemu – wtrącił Mandżaro. – Sędzia wyrzuciłby go z boiska.

      – Sędzia nie widział – bronił się Puchalski. – Ja, bratku, podaję do Słoneckiego, a tu z tyłu nadbiega Królewicz i swoimi kamaszami bęc mnie w kostkę.

      – Wszystko jedno – zawyrokował Mandżaro – na boisku nie można się bić.

      – Ja się wcale nie biłem, tylko go pod żebro, niech się nie robi ważny.

      – A szkoda – westchnął Paragon – mecz zapowiadał się na sto dwa.

      – Trzeba ułożyć regulamin – wmieszał się Ignaś Paradowski. – Musimy postanowić, że wolno grać tylko w trampkach.

      – O, nie, bracie – zaprotestował Krzyś Słonecki, który niedawno dostał od ojca prawdziwe buty futbolowe. – Ja się nie zgadzam, w futbolówkach też można grać.

      – Jak wszyscy w trampkach, to w trampkach – powiedział mały Perełka.

      Mandżaro machnął tylko ręką.

      – To nieważne. Grunt organizacja. Musimy założyć klub, inaczej wszystko do chrzanu. Proponuję, żebyśmy teraz poszli do Gołębnika i zrobili zebranie.

      – Fajno! – klasnął w dłoń Perełka i umilkł. Nazwa nowego klubu nie dawała mu spokoju. Po chwili wszyscy zatrzymali się przed kamienicą, w której mieszkali Mandżaro, Paragon i Perełka.

      – Jazda, chłopcy, idziemy na górę! – rozkazał głośno Mandżaro.

      Iść na górę – znaczyło wdrapać się na piąte piętro Gołębnika. Na trzecie szło się po wyszczerbionych schodach, na czwarte – po zbitej z desek kładce, ale żeby wejść na piąte, trzeba było mieć nieco zdolności akrobatycznych. Schodów tu nie było. Należało wspiąć się po zawieszonych nad szybem windy sztabach i występach w murze. Gdy już wszyscy pokonali te trudności, stanęli na płycie betonowej osłoniętej podziurawionym stropem i przedzielonej walącymi się resztkami ścian. Tu znajdowało się ich podniebne królestwo, miejsce potajemnych zebrań, teren zabaw w chowanego, wspaniały wybieg dla startu modeli samolotowych i zwykłych jaskółek z papieru, idealny punkt obserwacyjny, skąd można było widzieć niemal całą okolicę.

      – Kto ma papier i ołówek? – zapytał Mandżaro, gdy już usadowili się pod ścianami na zaimprowizowanych z cegieł krzesłach.

      Pierwszy zgłosił się Krzyś Słonecki.

      – Dobrze, będziesz pisał protokół z zebrania. – Mandżaro wstał, żeby nadać powagi słowom, chrząknął kilka razy, powiódł oczami po zebranych. – Słuchajcie – zaczął – najpierw musimy znaleźć nazwę dla naszego klubu…

      – Polonia. Niech będzie Polonia – wyrwał się Paragon. Mandżaro zmarszczył brwi.

      – Cicho siedź. Ty zawsze musisz z czymś wyskoczyć. Polonia już jest. Musimy znaleźć jakąś inną nazwę.

      – Mam – odezwał się piskliwy głosik Perełki. – Niech

Скачать книгу