Скачать книгу

nie mają broni!

      Mężczyźni opracowują nowy plan. Chcą podciągnąć prąd z sąsiedniej dzielnicy, gdzie jeszcze jest, i pokombinować przy skrzynkach rozdzielczych.

      – Jak mam teraz chodzić do szkoły? – pyta czternastolatek, który bez wytchnienia jeździ po uliczce na górskim rowerze tam i z powrotem. Sam, pochylony nad kierownicą, trzyma się z dala od innych chłopców. Wyjmuje z kieszeni spodni kilka szrapneli, które pozbierał na szkolnym podwórku. – Jeszcze dzień, dwa – mówi bliski łez – i szkoła w ogóle nie będzie się nadawała do użytku.

      Społeczność małej ulicy podzieliła się na dwa światy, które rzadko się spotykają. Jedni żyją w dziennym świetle, głosy ludzi wypełniają powietrze. Drudzy ukrywają się głęboko pod ziemią. Czterdziestopięcioletni ojciec rodziny siedzi przed wejściem do piwnicy jak strażnik przy bramie. Niespokojnie obserwuje życie na jezdni, przygląda się przechodniom. Za jego plecami czterdzieści trzy stopnie prowadzą w niemal całkowitą ciemność, tam, gdzie na ścianach migocą małe świece i bawi się jego dwoje dzieci, Muneer i Abdul. Żyją tam od miesiąca, z matką i ciotką. Do niedawna wychodzili codziennie na jedną, dwie godziny na powierzchnię. Ale od czterech dni ani kobiety, ani dzieci nie widziały słońca.

      – Ostrzał jest tak silny jak jeszcze nigdy – mówi mężczyzna.

      – Na górze jest zbyt niebezpiecznie – dodaje dorośle sześcioletni Abdul.

      Twarze chłopców są białe jak kreda. Włosy zmierzwione. Patrzą na nas szeroko otwartymi oczami, przyciskają ręce do ciała, stoją bez ruchu, czekając, aż goście sobie pójdą.

      Dom rodziny stoi naprzeciwko piekarni. Kiedy fala uderzeniowa wybiła szyby, postanowili się przeprowadzić do piwnicy.

      – Wcześniej miałem w piwnicy zakład krawiecki – mówi mężczyzna. Przed wojną zatrudniał piętnastu ludzi. – Jakoś sobie radzimy, kobiety sprzątają, gotują.

      Ale ta sytuacja jest dla nich dokuczliwa. „Wypuść dzieci na powietrze”, radzą sąsiedzi. Na ścianach wisi kilkanaście klatek, w których żółte kanarki bawią się maleńkimi lusterkami. Wnieśli je tu z balkonu mieszkania, żeby nie zabiła ich fala uderzeniowa. Mężczyzna trzyma w ręku świecę, nerwowo zdrapuje paznokciami wosk.

      – Całą noc nie spaliśmy – skarży się. – Przez ten straszny ostrzał. – Z targu przyniósł dwie torebki nowych świec, coraz trudniej je kupić, zajęło mu to prawie godzinę. W mroku stoi martwy telewizor. – Jeszcze kilka dni temu mieliśmy przynajmniej światło. Jeśli jakaś wielka bomba trafi w dom nad nami i on się zawali, to sąsiedzi nas wygrzebią. Przecież wiedzą, że tu jesteśmy – uspokaja siebie i rodzinę.

      Front przebiega przez sąsiednią dzielnicę, gdzieś tam w morzu domów. Strefa kontrolowana przez rebeliantów układa się jak półksiężyc wokół starego miasta z antyczną cytadelą. Bojownicy FSA zdobyli znaczne części kwartałów sunnickich. Kurdyjskie sektory na północy Aleppo są jeszcze neutralne. Cywilne siły obronne walczą zarówno z rebeliantami, jak i z oddziałami rządowymi, gdy wdzierają się do dzielnic. Na skraju terenów chrześcijańskich trwają walki. Ich mieszkańcy także stworzyli milicję, żeby bronić się przed atakami FSA. Obawiają się masakry. W przeszłości chrześcijanie byli wiernymi sojusznikami systemu.

      Wojska Asada rozlokowały się przede wszystkim w zamożnych zachodnich częściach miasta, w akademiach wojskowych, na stadionie sportowym, który ma podobno służyć za bazę dla czołgów. W trwającej od trzech tygodni wielkiej ofensywie trzydzieści tysięcy żołnierzy usiłuje odbić stracone tereny. Mimo przewagi ogniowej prawie nie posuwają się naprzód, zdobyli dwie, może trzy ulice. Ale FSA także nie udało się wyprzeć armii z miasta. Podaje, że oddziały FSA liczą do dziewięciu tysięcy ludzi. Przez ściany domów mieszkalnych obie strony przebijają tunele. Snajperzy obu stron mierzą do siebie. Bywa tak, że FSA oblega zabarykadowanych żołnierzy reżimu, by chwilę później bronić się przed nimi.

      Pułkownik Abdel Dżabbar al-Okaidi, przywódca rady wojskowej FSA w Aleppo, koordynuje operacje z piwnicy pewnej willi. Na epoletach ma dwie złote gwiazdy i orła. Niewielu dowódców jest tak nerwowych jak on, ale i niewielu tak dzielnych. Przed kilkoma miesiącami zdezerterował z armii rządowej. Od tamtej pory z małym sztabem oficerów przemieszcza się z domu do domu. Poprzedniego wieczoru samolot z działkiem przeciwczołgowym zaatakował samochód, którym jechał, kierowca został ciężko ranny, jemu udało się ukryć w krzakach przy drodze.

      – Pracujemy na dwóch strategicznych odcinkach – tłumaczy pochylony nad mapą Aleppo. Jego ludzie usiłują utrzymać to, co dotychczas zdobyli, i nacierać dalej. Stuka długopisem w kontrolowane przez FSA części miasta. Ale bojownikom co jakiś czas kończy się amunicja. – Tak naprawdę nikt nie chce nam pomóc. Zagranica tylko gada. Prawie cała broń jest zdobyczna. – Niedawno kupili piętnaście rakiet przeciwlotniczych ukradzionych niegdyś przez mafię z arsenału USA w Iraku. Nie mają jednak kodów, żeby aktywować elektronikę. Do Aleppo dotarł zespół z CIA, inne tajne służby też tutaj są. – Ale tylko pytają! – irytuje się pułkownik. – Chcą list nazwisk i spisu broni. Pytają i pytają, a nie dają nic.

      Wieczorem z różnych stron dociera do dzielnicy plotka, że zbliża się oddział snajperów. Mohammed też o niej usłyszał i martwi się. Niedaleko stąd handlarzowi winogronami przestrzelili gardło. Sąsiedni blok z lewej został ostrzelany nocą. Przypadkiem czy celowo, nikt nie umie powiedzieć. Mimo to już o trzeciej nad ranem ludzie znów ustawiają się przed piekarnią. Świtem, gdy helikoptery zaczynają ostrzał dzielnicy, są ich setki.

      Zastanawiam się, czy pójść pod piekarnię, gdzie na chleb czekają kobiety i dzieci. Nie mam odwagi. Choć to tylko dwieście metrów.

      Miasto skazane jest na zagładę. Świat uznał je za stracone. Podczas gdy w Aleppo umierają ludzie, międzynarodowa społeczność dyskutuje o utworzeniu strefy zakazu lotów. Rosja i Chiny są przeciwne, a na Zachodzie nie ma większości za jej utworzeniem. Strefa zakazu lotów to nie jest „właściwe rozwiązanie” – informuje na przykład suchym urzędniczym językiem niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Zamiast tego planuje się pomoc uchodźcom w Turcji i Jordanii. USA wkroczą dopiero wówczas, gdy reżim Asada użyje broni chemicznej. Tylko Francja naciska na podjęcie działań, ale to za mało. Na ulicach Aleppo trwa sytuacja patowa. Ani oddziały rządowe, ani rebelianci nie wymuszą w kolejnych tygodniach żadnej decyzji. Miasto, mówią jego mieszkańcy, jest stracone. Ogień zniszczenia będzie płonął, aż zgaśnie sam z siebie.

      W szpitalu działa jeszcze winda, oprócz niej już niewiele. Budynek jest ostrzeliwany tak intensywnie, jak mało który w mieście. Ośmiopiętrowy, zbudowany między blokami.

      – W ostatnich dwudziestu dniach trafili nas dziesięć razy – mówi młody lekarz w fartuchu poplamionym krwią. Ze strachu nie podaje swojego imienia. Jest niewyspany, sprawia wrażenie, jakby poruszał się w transie. Patrzy na rzeczy wokoło, ale ich nie widzi.

      Na szóstym piętrze rakieta wystrzelona z samolotu wybiła ścianę zewnętrzną na intensywnej terapii, uliczny hałas wdziera się do pomieszczenia. Na piątym zniszczyła ginekologię, na czwartym oddział dla noworodków, szklane inkubatory stoją w pustce po ścianach, na trzecim nie ma już łóżek i pacjentów.

      – Nie pozwalamy im tu nocować, to zbyt niebezpieczne – ciągnie lekarz.

      Dla sześciu lekarzy i dwudziestu pielęgniarek schronieniem jest piwnica, jako tako pewna, przynajmniej w przypadku bomby do trzystu kilogramów. Gdy spadnie większa, zawali się także i ona. Podłoga izby przyjęć upstrzona jest truchłami much. Przyciąga je zaschnięta krew. Ranni przywożeni są zgodnie z rytmem zrzucania bomb, siedemdziesiąt–osiemdziesiąt dziennie.

      – Osiemdziesiąt procent to cywile – relacjonuje lekarz, tego dnia ma stosunkowo spokojne przedpołudnie, tylko trzy ofiary snajperów, dwie zdołał uratować, trzecia zmarła. – Nie potrzebujemy lekarstw. Mamy ich pod dostatkiem. Potrzeba

Скачать книгу