Скачать книгу

kilkadziesiąt centymetrów ode mnie, po mojej lewej stronie. Na wyciągnięcie ręki. Ostatkiem sił powstrzymywałem się, by go nie dotknąć, nie chwycić w ramiona.

      – Nie chcę zupy – powiedział do Ewy. – Poczekam na drugie.

      Tak się przecież wtedy mówiło: pierwsze, drugie i kompot. Dopiero po latach zmieniło się to na te wszystkie startery, mejnkorsy, aperitify i przystawki. Wtedy było pierwsze, czyli zupa, drugie, czyli mięcho, i kompot. Prosto i treściwie.

      Nie mogłem oderwać od niego oczu. Janek coś gadał, Ewa zniknęła w kuchni, a ja siedziałem i wciąż ukradkiem patrzyłem na niego. Miał niecałe osiemnaście lat. Ubrany w koszulkę z napisem „Republika” i spodnie moro, wykupione latem nad morzem od żołnierza za dwa litry wódki. Republika była wówczas moim ulubionym zespołem, choć minęło jeszcze dobrych kilkanaście lat, nim byłem w stanie zrozumieć, o czym jest Biała flaga. Zrozumieć i przeżyć.

      Wtedy, gdy byłem fanem Republiki, chyba ostatni raz czułem potrzebę przynależności. Wówczas także identyfikowałem się z ruchem „Solidarności” i zakładałem z chłopakami Grono Młodzieży Niezależnej w R. Ale potem już nigdy nie odczuwałem tej przemożnej u innych chęci bycia częścią większej całości. Nie rozumiałem tekstów Grzegorza Ciechowskiego, ale wykrzykiwałem je z całych sił, jeździłem na koncerty Republiki, miałem w pokoju jej plakaty z „Razem” i innych gazet, ubierałem się w sweter w biało-czarne pasy. A za pogardliwą układankę słowno-muzyczną „Biała flaga, czarne pasy, Republika to kutasy” potrafiłem dać w ryja. Piękne, stare czasy.

      Michał był obcięty prawie na jeżyka. Jeszcze kilka lat wcześniej, w 1983–1984 roku, miałem bujną grzywkę sięgającą ust, w stylu poppersa, ale potem, gdy zacząłem trenować karate, ściąłem się prawie na łyso. Nie tylko dlatego, że to ułatwiało treningi, ale także z tego powodu, że był to wówczas wyraz porzucenia okresu głupich zabaw i ruszenia drogą bushido. Tak wtedy myślałem – chciałem zostać wojownikiem, prawdziwym karateką, następcą Masutatsu Ōyamy. Grzywka godna bywalca dyskotek zupełnie do tego nie pasowała. Podobnie jak picie alkoholu czy palenie papierosów.

      Dlatego przez kilka lat to właśnie był mój styl, to była moja droga. Trenowałem każdego dnia, po kilka godzin dziennie. Zresztą w tamtym czasie, w połowie lat osiemdziesiątych, niczego innego w R. nie można było robić. Wcześniej czy później każdy chłopak trafiał do sekcji karate. Alternatyw po prostu było niewiele. Ale prawdą jest także i to, że niewielu zostawało po kilku miesiącach morderczych treningów. Ja zostałem i szybko zdobywałem kolejne kyu. Dobrze się uczyłem, ale tak naprawdę karate stanowiło istotę mojej ówczesnej egzystencji. Aż do czasu wejścia w konspirację, w młodzieżowe knucie przeciw komunie.

      Ewa podała drugie danie, a po nim kompot i budyń. Czekoladowy – mój ulubiony. Usiedliśmy przy mniejszym stoliku, zwanym jamnikiem. Na pierwszym programie leciała powtórka serialu emitowanego na początku lat osiemdziesiątych Kobieta za ladą. To była czechosłowacka produkcja o śmieszącej wszystkich oryginalnej nazwie Žena za pultem. Oglądaliśmy go i trochę rozmawialiśmy. Coraz bardziej przyzwyczajałem się do tej dziwnej sytuacji. O omdlewaniu nie było już mowy. Po raz kolejny akceptowałem to, co przynosiły mi wydarzenia. Tak jak przez całe życie. Jak wówczas, gdy umierali mi najbliżsi, ukochane zwierzęta, mój świat. Przywykałem.

      W pewnym momencie rozmowa zeszła na politykę. Janek lubił sobie o niej poperorować, zwłaszcza w obecności żony. Był członkiem PZPR, i to raczej ideowym. Nie chodziło o miłość do komunizmu, ale raczej o akceptację władzy. Tej władzy. Każdej władzy. Lubił, gdy był porządek. Nie zaprzyjaźniłby się z Kropotkinem.

      – A ty myślisz, że oni się dogadają? – zwrócił się do mnie.

      – Oni, czyli kto? – byłem nieco zbity z tropu.

      – No oni, partia i ci z „Solidarności” – wytłumaczył nieco zirytowany.

      – Nie wiem – odpowiedziałem, bo nie miałem ochoty na gadanie o polityce. Zwłaszcza że przecież wiedziałem dokładnie, co się stanie.

      – Świat nauki nie ma w tej sprawie niczego do powiedzenia? – zdobył się na ironię, nie traktował bowiem poważnie mojej dyscypliny. Uważał, że nauka to tylko te jego inżynierskie specjalności: fizyka, chemia, biologia. Reszta to „pięknoduchowskie bzdety”, jak się kiedyś był wyraził.

      – Świat nauki? To jakiś nowy miesięcznik dla inżynierów z prowincji? – odgryzłem się.

      – Ale ja serio pytam – odezwał się pojednawczym tonem. – Co sądzisz? Będzie jakaś zmiana? Jakieś porozumienie?

      Naprawdę nie za bardzo chciałem o tym gadać, ale w tym momencie dostrzegłem, że Michał przestał oglądać serial i popatrzył na mnie, jakby był ciekaw mojej opinii.

      – Myślę, że tak – zacząłem. – Musi dojść do jakiegoś przełomu. Pewnie siądą przy jakimś kulatym stole, przy błogosławieństwie Kościoła, i się dogadają.

      Użyłem słowa „kulaty”, bo tak po czesku brzmi „okrągły”, i właśnie przed chwilą w telewizji padło to słowo.

      – No ale jak, z Wałęsą będą gadać? – zaoponował Janek. – Przecież on i cała ta banda z podziemia są skompromitowani. Z kim tu gadać?

      – No właśnie, z kim innym tu gadać? – wtrąciłem. – Z Miodowiczem się mają komuniści układać? Z PAX-em? Jeśli ktoś może dać im wiarygodność społeczną, to tylko „Solidarność”.

      – Wiarygodność? Chyba żartujesz! – oburzył się Janek. – Oni mieliby niby być wiarygodni?

      – A może te twoje komuchy są godne zaufania, co? – odezwał się niespodziewanie Michał. – Może oni mają wiarygodność? Nikt ich już nie popiera, utrzymują się u władzy tylko dzięki Ruskim i takim jak ty.

      – Michał! – wykrzyknęła Ewa. – Nie odzywaj się w ten sposób do ojca.

      – Dlaczego nie? – odpowiedział Michał. – Przecież to prawda. Gdyby tylko mogły odbyć się wolne wybory, toby naród skopał tyłki komunistom.

      – Może masz rację, Michał – próbowałem załagodzić sytuację, choć sam nie wiem dlaczego – ale pamiętasz zeszłoroczne strajki w maju i sierpniu?

      Wiedziałem, że to był dobry strzał. Byłem w sierpniu 1988 roku na demonstracji we Wrocławiu i widziałem na własne oczy, jak słaby był to protest. W całym kraju stanęło zaledwie kilka zakładów pracy, a reszta zignorowała apele przywódców podziemia o strajk generalny w rocznicę porozumień sierpniowych. Na manifestacji poparcia dla tych nielicznych, którzy posłuchali wezwania liderów „Solidarności”, prawie nie było robotników. Większość uczestników stanowili uczniowie i studenci. Gdy szliśmy wtedy ulicą Grabiszyńską i krzyczeliśmy „Jutro strajk, jutro strajk!”, jakiś przechodzień rzucił w naszą stronę z przekąsem: „Szkolny, kurwa?!”.

      – Pamiętam – odpowiedział bez entuzjazmu.

      – Nie ma pary w kotłach opozycji – ciągnąłem. – Ale ty, Janek, też się nie ciesz, bo w tych twoich kumplach z różnych komitetów wojewódzkich też jej nie ma. No i Gorbaczow ciśnie z Kremla na jakieś reformy. A nasi czerwoni nie zwykli ignorować życzeń Moskwy. Więc jakiś układ będzie. Będą rozmowy.

      – A niby o czym? – zapytał Janek, ale raczej już nie konfrontacyjnie, tylko z niejakim zaciekawieniem.

      – O podzieleniu się władzą i odpowiedzialnością za ten cały syf – odpowiedziałem, ale nudziła mnie ta

Скачать книгу