Скачать книгу

się śmiejąc, wkładałem na siebie nowe „kreacje”. Najbardziej spodobałem się sobie w seledynowej koszuli i łososiowej marynarce.

      – Apollo – oceniłem swoje odbicie w lustrze łazienkowym, jedynym w całym mieszkaniu. Mieszkaniu, które składało się właśnie z łazienki, małej kuchni bez okna (ślepej – tak się kiedyś mówiło), przedpokoju jeden metr na jeden i pokoju, który miał nie więcej niż piętnaście metrów kwadratowych. Wszystko zajmowało taką powierzchnię jak pomieszczenie z kolekcją reprodukcji Botera w moim ostatnim domu.

      W jednej szafie mieściła się cała garderoba. Wszystkie ubrania na cztery pory roku (wtedy jeszcze było coś takiego jak pora roku) skompresowane w szafie o wymiarach dwa metry na metr.

      „Jak to w ogóle możliwe?” – zapytałem się w duchu. Czy naprawdę pięć par skarpet i kilka majtek może mi wystarczyć?

      Odrębną sprawą była jakość materiałów. Były jakby… plastikowe. Trzy pary skarpet wisiały w łazience, jedna była w szufladzie, a ostatnia leżała przy łóżku. W dotyku wszystkie wydawały się zrobione z jakichś obrzydliwych tworzyw, zupełnie niewchłaniających potu.

      Na półce w łazience znalazłem „kosmetyki”: pastę do zębów Pollena, szczoteczkę do zębów z końskiego włosia oraz perfumy Old Spice.

      „Na bogato” – uśmiechnąłem się w myślach.

      Nie zauważyłem antyperspirantu, żadnego sztyftu pod pachy.

      „Czyżby naprawdę wtedy nie było czegoś takiego w Polsce?” – po raz pierwszy zastanowiłem się nad niedogodnościami najbliższego roku. Dobrze przynajmniej, że widziałem rolkę papieru obok muszli klozetowej.

      Moje mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze, w bloku wybudowanym w latach siedemdziesiątych, więc stosunkowo niedawno. Wyjrzałem przez okno – całe podwórko było jednym wielkim trawnikiem z trzepakiem, śmietnikiem i brudną piaskownicą pośrodku. Przed blokiem liczącym cztery klatki schodowe po piętnaście mieszkań stało pięć aut: jeden wartburg, jeden trabant, skoda, duży fiat i mój maluszek – pomarańczowy fiat 126p.

      „Elita” – pomyślałem.

      Samochody należały do lekarza, dyrektora pewnej małej firmy w R., właściciela sklepiku na ulicy Odrzańskiej oraz do handlarza zieleniną. No i do mnie – adiunkta na oddalonym o pięćdziesiąt kilometrów od R. uniwersytecie.

      W rzeczywistości naprawdę tam pracowałem, tylko że dwie dekady później, na przełomie wieków. W programowaniu mojego ostatniego roku zażądałem jednak, bym znalazł się w tym samym miejscu, ale już w 1989 roku, w momencie przemian. Bym zobaczył siebie w innych okolicznościach i mógł sprawdzić, jak zachowałbym się w innych warunkach. Byłem więc wykładowcą uniwersyteckim, młodszym pracownikiem naukowym, doktorem socjologii na uczelni w K. Bezpartyjnym, ale jednak akceptującym po cichu ówczesny porządek społeczny. Bo niby jak inaczej? Czy wróg ludu mógłby nauczać młodzież? I deprawować ją zachodnimi ideami?

      Postanowiłem wyjść za zewnątrz. Ubrałem się ciepło, nałożyłem czapkę, opatuliłem się szalikiem. Na klatce schodowej uderzyła mnie jej brzydota – lamperie były odrapane, a te fragmenty farby, które się zachowały, były bezmyślnymi bohomazami. Kiedyś widziałem, jak malarze je robili – maczali szmatę w farbie, po czym obracali ją, przyciskając do ściany. W ten sposób upiększali szarozielone lub gównianobrązowe lamperie klatek schodowych.

      Gdy otworzyłem drzwi na podwórko, uderzyła mnie fala mrozu. Od dziesiątków lat nie czułem go na twarzy. To uczucie było obezwładniające – jak pierwszy haust powietrza w płucach noworodka. Postąpiłem kilka kroków dalej i upadłem na kolana. Wziąłem w dłonie śnieg i zbliżyłem go do twarzy. Był zimny i suchy. Taki, jakim go zapamiętałem. Wtarłem go sobie w policzki. Powoli topniał mi na twarzy. Patrzyłem, jak na moich dłoniach zamienia się w wodę. Płakałem.

      – Dzień dobry, panie Adamie – usłyszałem nad sobą.

      Podniosłem wzrok. Obok stał postawny mężczyzna. Zapewne sąsiad.

      – Chyba pan wczoraj przesadził ze świętowaniem – powiedział bez ironii, raczej z troską. – Szczęśliwego nowego roku.

      – Wzajemnie – wydobyłem z siebie. – Wzajemnie, panie… sąsiedzie.

      Zdałem sobie sprawę, że algorytmy z Terminala Odejścia skonstruowały także jakieś postaci, których nie pamiętałem lub nie znałem ze swej realnej przeszłości. I dobrze. Będzie ciekawej. Bardziej prawdziwie. Im mniej bowiem nasze wspomnienia mają wspólnego z realną przeszłością, tym bardziej wydają się prawdopodobne.

      Wstałem, otrzepałem śnieg z kolan i ruszyłem w stronę pobliskiego parku. Chciałem na chwilę gdzieś usiąść, bo czułem, że nadmiar wrażeń może znowu spowodować omdlenie, czego wolałem uniknąć. Po kilku zaledwie minutach dotarłem do parku i usiadłem na pierwszej z brzegu ławce. Dupą wprost na pokrywającym ją śniegu. Nie dbałem o to, czy spodnie mi przemokną. Chciałem jedynie odpocząć i głęboko oddychać.

      Wszystko mnie oszałamiało – powietrze, drzewa, nieliczni ludzie, zmarznięte ptaki… Przecież od wielu lat nie miałem z nimi kontaktu. Zamknięty w swoim blokhausie, trzy kilometry pod powierzchnią ziemi, odseparowany od innych humanusów, prowadziłem wspaniałe i bezpieczne życie, ale jednak bez kontaktu z tym wszystkim, co zginęło przed laty. A teraz miałem to na wyciągnięcie ręki, na wciągnięcie w nozdrza. Nawet przemakające powoli spodnie dostarczały mi niesamowitych wrażeń. Byłem jak ktoś wydobyty z czasów Bacha i wrzucony na koncert TSA. Ogrom bodźców był przytłaczający. Uderzały mnie z całą swoją nieuświadamianą mocą.

      Nawet rzadko przechadzający się ludzie byli dla mnie czymś niezwykłym. To był 1 stycznia, więc dzień, w którym ulice były zawsze najbardziej wyludnione, bo wszyscy odsypiali sylwestrowe zabawy lub leczyli kaca, ale i tak to, że co jakiś czas mijał mnie człowiek lub nawet kilkoro ludzi, oszałamiało mnie. Ostatni raz żywego człowieka widziałem kilka lat temu. A tu przechodzili obok, zostawiali swój zapach, ślady na śniegu.

      W uszach słyszałem ciągły szum, a oczy bolały mnie od jasnego światła.

      „Dobrze, że nie wybrałem jednak lipca, i to na Sycylii, jako pierwszego dnia mojego ostatniego roku – pomyślałem. – Chyba nie zdołałbym wyjść na zewnątrz przez kilka dni”.

      Dlaczego przypomniała mi się Sycylia? Może dlatego, że spędziłem tam wspaniały tydzień z jedną z ostatnich kobiet w moim życiu. Palermo, Agrigento, Etna… Zwłaszcza wejście na Etnę zrobiło na nas wrażenie. Myśleliśmy, że po prostu wejdziemy na górę i popodziwiamy stamtąd widoki, ale okazało się, że przewodnik dopuścił nas nad krawędź krateru, z którego przez cały czas wydobywały się gazy i para wodna. Oczywiście, o wybuchach lawy nie było mowy, ale i tak ten księżycowy widok zrobił na nas ogromne wrażenie.

      – Tak musiała wyglądać Ziemia jeszcze parę milionów lat temu – powiedziała.

      – Tak wyglądała kilka miliardów lat temu i tak wygląda również dzisiaj – odpowiedziałem.

      Tego samego wieczora, gdy siedzieliśmy już w hotelu przy kolacji, dodałem:

      – Każdy wulkan jest dowodem na nieistnienie Boga. Przecież co on oznacza? Co oznacza każdy jego wybuch? Że płytko pod skorupą ziemską kryją się biliony ton lawy, gotowe w każdym momencie do wydostania się na zewnątrz, zatem rację ma nauka, twierdząc, że żyjemy na powierzchni gorącej, ledwo ostygłej planety, która jeszcze niedawno była jedynie ognistą i spowitą gazami kulą. Że geologia ma nam coś do powiedzenia, a nie religia. Bo ta druga to bzdura.

      – Łatwo ci tak mówić dzisiaj, kiedy

Скачать книгу