Скачать книгу

lat temu ludzie mogli widzieć w tym rękę Boga i dowód na jego istnienie, ale w dwudziestym wieku, a już szczególnie w obecnym stuleciu, wiemy, że te zjawiska mają inną, niemetafizyczną przyczynę. Zatem każdy przewidziany wybuch wulkanu, burza lub trzęsienie ziemi powinny redukować liczbę wierzących.

      – To dlaczego tak się nie dzieje? – wtrąciła.

      – Nie wiem – przyznałem się do bezradności.

      Wtedy naprawdę wydawało się to dziwne i jeszcze przez kilkadziesiąt lat ludzie wierzyli w różne gusła, zabobony i tego typu „prawdy”. Dopiero potem, po Wielkiej Wojnie, wszystko stało się jasne. Ale do niej było jeszcze wówczas, w czasie naszego pobytu na Sycylii, bardzo daleko.

      Siedziałem na ławce już dobre dwie, trzy godziny. Byłem coraz bardziej przemarznięty. W końcu, w strachu przed zachorowaniem, podniosłem się i wróciłem do domu. Tkwiłbym tam jeszcze dłużej, aż do zmroku, ale naprawdę bałem się o swoje zdrowie. Przecież od lat nie czułem zimna. Niczego nie czułem. Więc tego typu doznania mogłyby się dla mnie skończyć bardzo szybko i w dodatku bardzo źle.

      Bo program, w którym uczestniczyłem, był na wskroś realny – uprzedzono mnie o tym na długo przed jego ostateczną realizacją. Dwanaście miesięcy, które oferował mi Terminal Odejścia, wcale nie musiało trwać tak długo. Regulamin jasno opisywał warunki uczestnictwa – życie w zaplanowanej rzeczywistości jest hiperrealne, co oznacza możliwość śmierci. Wprowadzając się do wybranego przez siebie świata, akceptowało się także warunki w nim panujące – więc również szybsze zakończenie programu w wyniku śmierci. Wówczas w prawdziwej rzeczywistości, w obecności roboteli, życie kończyło się poprzez reset i odcięcie funkcji życiowych. Ginąłeś w wybranym przez siebie świecie? Okej, ale w tym samym momencie robotele kończyły twoje życie tam, w 2097 roku.

      Było to dla mnie jasne i akceptowalne. Więcej nawet – było to pożądane. Nie chciałem żyć przez rok w świecie odrealnionym, a taki byłby, gdybym w tym czasie mógł skakać z dachów wieżowców czy wbijać sobie nóż w serce. Wartość tych dwunastu miesięcy na tym właśnie miała polegać – na ich hiperrealności, na odczuwaniu bólu, rozkoszy, cierpienia, radości, przykrości i przyjemności. Tylko wówczas mogło ono przypominać prawdziwą egzystencję. Żywot supermena, odpornego na wszystkie kule i pociski świata, mnie nie pociągał. Nigdy nie lubiłem takich filmów, nudziły mnie. O wiele bardziej interesowały mnie te, które zakładały kruchość bohatera.

      W ofercie Terminala Odejścia, podobnie zresztą jak i innych podobnych firm, wyraźnie ostrzegano przed wyborem jakichś ekstremalnych scenariuszy. Programiści potrafili stworzyć każdy świat, ale warunkiem przeżycia roku była zdolność utrzymania się w nim. Wyraźnie zaznaczano, chyba nawet posługując się przykładem wyboru życia faraona, że może się ono zakończyć już pierwszego dnia. Jeśli bowiem inne postaci, z konieczności umieszczone w scenariuszu, na przykład kapłani, synowie, wojownicy, dostrzegą jakiś błąd w naszym zachowaniu, jakąś słabość, to mogą skrócić nas o głowę. Podobnie jak przy wyborze bycia szefem mafii, Cezarem czy Napoleonem – za cenę poczucia się przez chwilę wyjątkowo można było bardzo szybko zapłacić śmiercią w programie i w rzeczywistości.

      Ale tego typu ostrzeżenia nie działały na wszystkich. Sam czytałem na forach deklaracje tych, którzy właśnie na takie scenariusze się decydowali. Według ich buńczucznych manifestów lepiej przez chwilę być królem, niż całe życie spędzić jako niewolnik. Jednak przecież można było wybierać nie tylko między tymi dwoma opcjami i nie rozumiałem dlaczego wielu z humanusów tak bardzo zawężało sobie pole manewru. Po co z nieograniczonej palety kolorów decydować się albo na biały, albo na czarny? Co motywuje ludzi do tak wąskiej perspektywy?

      Nigdy nie rozumiałem tych, którzy skorzy byli do ryzykowania własnego życia – tych wszystkich himalaistów, skoczków spadochronowych, kierowców rajdowych, nurków głębinowych i tak dalej. Po co im był ten skok adrenaliny? Czy życie samo w sobie nie było wystarczająco fascynujące? Oczywiście w tamtych dawnych czasach, gdy mieszkaliśmy na powierzchni Ziemi i cała natura była nam oddana. Przecież życie było tak piękne, że grzechem wobec niego wydawało się igranie ze śmiercią.

      Dlatego nigdy nie żałowałem tych wszystkich, którzy ponosili śmierć w czasie swych wyczynów – gdy odpadali od ścian, nie wynurzali się z głębin, zderzali się z drzewami czy ginęli na ringu. Miałem nawet jakąś satysfakcję wyrażającą się w krótkim: „Dobrze im tak”. Jedynie żal mi było ich bliskich, ale – jak sobie to tłumaczyłem – to także po części ich wina, jeśli chcieli żyć z kimś takim i nie wymogli na nim zaprzestania gry ze śmiercią. Zwłaszcza że gdy takim herosom się jeszcze udawało, to członkowie ich rodzin grzali się w cieple ich sławy, o pieniądzach nie wspominając. Więc może w sumie zasłużyli na swój los?

      To nastawienie było jednym z powodów, dla których wybrałem taki, a nie inny scenariusz – powrót do 1989 roku był jednak bezpieczniejszy niż znalezienie się w roli odkrywcy Amazonii lub astronauty na Apollo 13. Jasne – nie był to powód najważniejszy, ale nie ma co ukrywać, że relatywne bezpieczeństwo tego programu było jego zaletą, nie wadą. Raczej nie groziły mi w nim najazdy Hunów czy zamknięcie w getcie warszawskim. Mimo wszystko jednak na zdrowie musiałem uważać – głupio byłoby zakończyć życie zaraz po rozpoczęciu programu, i to w dodatku w wyniku zapalenia płuc. Nawet kilkutygodniowego pobytu w szpitalu byłoby mi szkoda.

      Dlatego zebrałem się z parku i wróciłem do mieszkania. Zrobiłem sobie gorącą kąpiel i poszedłem spać. Pierwszy dzień ostatniego roku mojego życia właśnie dobiegł końca. Banalnie. Jak ono całe.

      Przez kilka następnych dni chodziłem po mieście. Wybrałem się także na dłuższą wyprawę do okolicznych lasów. Nie miałem odwagi, by skontaktować się z domem i zobaczyć Michała. Choć po to tu wszak przybyłem, nie potrafiłem jeszcze zdecydować się na odwiedzenie swojego rodzinnego domu, spotkanie ojca, matki i wreszcie – siebie samego. Nie za bardzo wiedziałem, dlaczego tak się dzieje, dlaczego brak mi tej determinacji. Ciągle sobie powtarzałem, że przecież mam na to jeszcze cały rok. A może tylko chciałem oddalić jak najbardziej moment, dla którego się tu znalazłem? Może pragnąłem jeść torcik bez spałaszowania zaraz na początku wisienki na jego środku? A być może po prostu bałem się tej konfrontacji moich wspomnień z rzeczywistością?

      Tak czy inaczej – zwlekałem z tym. Czasami tak się dzieje: zamiast od razu ruszyć do celu, krążymy wokół niego bez jasnej przyczyny. Czyż miłość nie jest tego świetnym przykładem? Albo po prostu seks? Lub śmierć?

      Spędziłem zatem tych kilka pierwszych dni stycznia na włóczeniu się. Może słowo „włóczenie” nie jest najbardziej adekwatnie użyte, włóczęga bowiem kojarzy się raczej z bezkresnymi przestrzeniami, Syberią, Salingerem, karawanami na pustyni czy hipisami, a ja krążyłem po R. i w jego najbliższych okolicach, ale nie o zakres i zasięg wędrówki mi idzie, lecz o cel i tempo. Włóczyłem się, to znaczy, poruszałem się bez celu i niespiesznie raczej. Całymi godzinami spacerowałem po niewielkim w sumie mieście lub udawałem się na jego peryferie, cały czas jednak zachowując w zasięgu wzroku najwyższe kominy miejskich fabryk. Dymiły całą swą fordowską mocą, na czarno plamiąc niebo. Były jak strzykawki podające śmiertelną, acz bezbolesną iniekcję. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, czym są te kłęby czarnego dymu nad ich miastem; że to w istocie dymy nad krematorium, zapowiedź zagłady.

      Nie przejmowałem się tym jednak – przecież przybywałem już stamtąd, z przyszłości, spoza Wielkiej Wojny. Wiedziałem, jak to się wszystko potoczy, jak skończy, jak dokona swego żywota. Nie w mojej mocy było ratowanie świata. Nigdy tak naprawdę nie miałem takich ambicji i byłoby doprawdy śmieszne, gdyby nagle przyszło mi to do głowy już po wszystkim. W dodatku we własnym

Скачать книгу