Скачать книгу

ojca, którego teraz nazywałem „Jankiem”, szwagrem.

      Byłem oszołomiony. Na szczęście Janek szybko skierował się do innych gości. W tym momencie podeszła do mnie moja matka, Ewa. Po prostu stanęła przede mną z kieliszkiem szampana w ręku, uśmiechnęła się, objęła mnie i pocałowała prosto w nos.

      – Szczęśliwego nowego roku, braciszku.

      Stałem jak zamurowany. Ewa pachniała tak, jak pachniało moje dzieciństwo i moja wczesna młodość. Była taka, jak ją zapamiętałem z tamtych czasów. Miała wówczas czterdzieści jeden lat. I choć moje wspomnienia utrwaliły ją przede wszystkim w okresie, gdy była już staruszką, to przecież pamiętałem ją także z tamtego okresu. Jako dorosłą, ale jeszcze nie starą kobietę. Wciąż jeszcze atrakcyjną, choć nigdy nie piękną.

      – Szczęśliwego nowego roku – usłyszałem swój głos.

      Ewa uśmiechnęła się i jeszcze raz mnie pocałowała. Pogładziła mnie po policzku i już chciała odejść, gdy złapałem ją w ramiona i mocno uścisnąłem.

      – Co się z tobą dzieje? – zapytała zaniepokojona. – Wszystko w porządeczku?

      Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Jeszcze mocniej ją objąłem i pocałowałem w policzek. Czułem, jak z oczu wypływają mi łzy. Nie mogłem, nie chciałem tego powstrzymywać. Wdychałem jej zapach i czułem jej ciepło. Tyle lat jej nie widziałem. Tyle lat miałem ją tylko we wspomnieniach. A teraz trzymałem ją w swoich ramionach i całowałem.

      – Ho, ho, ho – zaśmiała się – ktoś tu przeholował z alkoholem i czułościami.

      Nie potrafiłem przestać płakać i jej całować. Cały drżałem. Spokojnie objęła mnie i powiedziała:

      – Już wszystko dobrze. Już jest dobrze.

      W tym momencie zza jej ramion zobaczyłem siebie. Michała. Osiemnastoletniego Michała. Stał w kącie pokoju i patrzył na mnie. Osunąłem się na podłogę i zacząłem tracić świadomość. Kątem oka zobaczyłem, że Michał ruszył w moim kierunku, chcąc widocznie podtrzymać mnie i nie pozwolić zwalić się na ziemię. Ostatnim, co zarejestrowałem, był jego cichy okrzyk:

      – Wujku!

      Obudziłem się koło południa. W swoim mieszkaniu. Było oddalone o niecały kilometr od domu Ewy, Janka i Michała. Od mojego domu.

      „A więc tak to działa – pomyślałem. – Bardzo realistyczne. Hiper”.

      Czułem kaca. Czułem ból głowy. Czułem swoje ciało. Najbardziej, jak to było możliwe. Wiedziałem, że to tylko praca mojego mózgu i że moje prawdziwe ciało leży tam, trzy kilometry pod ziemią, w zacisznym laboratorium Terminala Odejścia, w roztworze o nieznanym mi składzie. Że czuwają tam nade mną dwa anioły. Dwa sprawne i świetnie działające robotele. I że moje ciało nie jest tym, co teraz widzę i czuję, ale tamtym słabym i wiotkim kawałkiem materii o wadze nieprzekraczającej pięćdziesięciu kilogramów. I wieku stu dwudziestu sześciu lat.

      Ale moje zmysły mówiły mi coś innego: że jestem czterdziestolatkiem, że mam ciało sprawne i sprężyste, że jest 1989 rok i że leżę w swoim mieszkaniu w R. Że wczoraj była zabawa sylwestrowa u moich rodziców, na której wystąpiłem jako brat mojej matki, szwagier mojego ojca, wujek samego siebie. Wiedziałem także, że mam przed sobą rok życia. Że zakończę je dokładnie 31 grudnia 1989 roku. Bo w tym właśnie momencie, gdy moje dwanaście miesięcy tutaj dobiegnie końca, dwa robotele tam, w realnym świecie, zaprzestaną swojej pracy i zakończą moją ludzką egzystencję.

      Wszystko było jasne: program, który sam wybrałem, da mi poczucie rzeczywistego życia w wybranym przez siebie miejscu i czasie. Ja wybrałem właśnie tak: swoje życie i swoje dawne miejsce urodzenia. Resztę zrobiły algorytmy Terminala Odejścia. Ściągnęły wszystkie wspomnienia z mojego mózgu i uzupełniły danymi ze wszystkich dostępnych portali mających dostęp do wiedzy o Polsce w 1989 roku. W ten sposób skonfigurowały produkt tylko dla mnie. Ja musiałem jedynie wybrać rolę, w jakiej się pojawię w tej prerzeczywistości. Zdecydowałem się na rolę wuja, co bardzo mnie rozśmieszyło.

      „Mów mi wuju” – tak właśnie chciałem się zwrócić do siebie po rozpoczęciu programu.

      Najwyraźniej mi się nie udało. W chwili gdy się zobaczyłem, po prostu zemdlałem. Nie wytrzymałem emocjonalnie. To nie było jednak tak łatwe, jak sądziłem. No i to spotkanie rodziców. Nie wszystko przewidziałem, a już najmniej swoją słabość. Ale nie martwiłem się tym w tej chwili. Miałem rok, dokładnie rok na to, by przeżyć raz jeszcze swoje życie. Z pozycji obserwatora, ale jednak blisko.

      Gdy konfigurowałem swój program, z centrum Terminala Odejścia dwukrotnie skierowano do mnie pytanie, czy aby na pewno chcę spędzić przynależny mi rok akurat w swoim życiu. Wyraźnie nie rozumiano moich intencji. I nie chodziło o złożoność tego życzenia – nie z takimi zapewne problemami przychodziło im sobie radzić. Ich zdziwienie wynikało raczej z tego, że zamiast zafundować sobie rok na jakiejś słonecznej wyspie, w towarzystwie powolnego mi haremu, wśród palm, kokosów i sług wszelakich, ja chcę cofnąć się o ponad wiek, i to do własnego życia. Że gdy mam okazję, to nie chcę pożyć życiem króla, miliardera, playboya, czempiona sportowego, religijnego guru czy wybitnego pisarza lub gwiazdy pop, lecz upieram się przy kognitywistycznym wysłaniu mnie do swojej przeszłości. I to w czasy nie najmilsze przecież.

      A ja właśnie tego chciałem. Pragnąłem zobaczyć siebie. Młodego. Osiemnastoletniego. W przeddzień matury. Z czasów, gdy kochałem Olę. I o coś mi w życiu chodziło. Chciałem przypomnieć sobie siebie z okresu, gdy świat miał sens i moje życie miało sens. Taki kaprys.

      Podniosłem się z łóżka. Kac był dojmujący. Wspaniały, bolesny, realny. A więc naprawdę czuję! Naprawdę żyję! To jest fantastycznie realne. Jakże zaskakujące to odczucie, jak wspaniałe. Chciało mi się krzyczeć, chciało mi się skakać z radości. Zatem pragnąłem czegoś, czego nie doświadczyłem przez ostatnie kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt lat. Niewiarygodne doznania! Sztuczna inteligencja programująca dla Terminala Odejścia wykonała porządnie swoją robotę. Byłem dumny, że akurat jego usługi wybrałem.

      Poszedłem do łazienki: bojler, lekko odrapana wanna, suszące się na sznurze – rozciągniętym między wystającymi ze ścian rurami – skarpetki i majtki. I lustro. A w nim ja: czterdziestoletni, lekko szpakowaty, niebrzydki facet. Zbliżyłem twarz do swojego odbicia – prawie bez zmarszczek, z niewielką liczbą kurzych łapek, z nieprzerzedzoną czupryną i dwudniowym na oko zarostem. Ja.

      Dłuższą chwilę przypatrywałem się sobie w lustrze – by przyzwyczaić się do swojego wyglądu, ale także by podziwiać pracę fachowców z przyszłości. Świetna robota. Zachowałem swoje rysy z młodości, byłem trochę podobny do Ewy, trochę podobny do Michała. Czyli do swojej matki i do siebie. A obecnie do swojej siostry i siostrzeńca. Dotykałem własnego ciała – było w pełni sił, naprężone, lekko umięśnione, niezwiotczałe. Ciało czterdziestolatka. Moje nowe ciało. Studwudziestosześciolatek w ciele czterdziestolatka szpiegujący osiemnastolatka – oto kim miałem być przez najbliższe dwanaście miesięcy. Faustowsko-freudowski był to zaiste plan. Mój ostatni głupi żart.

      Odkręciłem kran – poleciała rdzawa woda. Gazowy piecyk zaczął miarowo szumieć.

      „Gaz w mieszkaniu – pomyślałem. – Szaleństwo. Proszenie się o nieszczęście”.

      Ale nie było innej możliwości wzięcia ciepłego prysznica. Wykąpałem się więc, wytarłem szorstkim ręcznikiem (kolejne dziwne, od dawna nieznane doświadczenie) i skierowałem się do szafy, by coś na siebie włożyć.

      – Ja

Скачать книгу