Скачать книгу

masz zielonego pojęcia.

      – Że jestem śmieszna i mam śmieszne hobby.

      No cóż, a może jednak.

      – Chociaż zaskoczy cię pewnie fakt, że nie zajmuję się tylko robótkami i pluszakami. Mam też swoją mroczną stronę.

      Hmm… śmiem wątpić.

      – Kiedy naprawdę dopada mnie frustracja – chichocze – lubię wchodzić na Wikipedię i zmieniać wpisy!

      Ta suka… jest dziwna.

      – Kiedyś zmyśliłam cały wpis o Bożonarodzeniowej Amebie. Widzisz, kiepski ze mnie cukiernik, a mimo to na święta upiekłam ciasteczka dla ludzi z pracy. Wyszły okropnie niekształtne. Smakowały dobrze, ale nie dało się znaleźć ani jednego okrągłego ciasteczka.

      Podniosłam wzrok na jej sweter ośmiornicy. Jestem pewna, że nic, co ta kobieta wykona własnoręcznie, nie powinno być przez ludzi oglądane, a co dopiero konsumowane.

      – Dlatego zostawiłam obok ciasteczek wiadomość. Wyjaśniłam w niej, że w niewielkiej wiosce przy K2… Kojarzysz tę wysoką górę, prawda? – Patrzy na mnie, żeby mieć pewność, że nadążam za jej opowieścią.

      Kładę się na łóżko i naburmuszona patrzę w sufit. Gdzie ta pielęgniarka z moimi lekami?

      – Nakręcili o tym film. Nie o ciasteczkach oczywiście – zaśmiewa się jak głupia z własnego żartu – tylko o górze. Wyobrażasz sobie, co by było, jakby zrobili film o moich ciasteczkach? W każdym razie zmyśliłam historyjkę o wiosce niedaleko K2, gdzie ludzie zamiast w Świętego Mikołaja wierzą w Bożonarodzeniową Amebę. Ta ameba, jak to mikroskopijna ameba, potrafi wślizgnąć się niezauważalnie w czasie Wigilii i zostawić dla wszystkich prezenty. Z wdzięczności mieszkańcy wioski wykładają dla ameby różne ciasteczka o dziwnych kształtach. Ameby mają różne kształty, więc ma to sens.

      Doktor Sloan nie widzi mojej twarzy, więc nie czuję się jak zdrajca, uśmiechając się pod wpływem historii tej niedorzecznej kobiety.

      – Cóż, ludzie z mojej pracy mają bzika na punkcie poszukiwania prawdy. Wszystko musi być zweryfikowane, bla bla bla. Dlatego oczywiście wpisują Bożonarodzeniową Amebę w wyszukiwarkę i BUM! Oto i mój wpis na Wikipedii.

      Zaczyna zaśmiewać się do rozpuku.

      O mój Boże, ona naprawdę jest szalona. Gryzę się w policzek, żeby nie śmiać się razem z nią. A ona aż się trzęsie. To zaraźliwe, ale jakoś się opieram. Ramiona mi drżą od wstrzymywanego śmiechu. Zaciskam powieki, żeby podwoić te wysiłki.

      Gdy tylko zamykam oczy, natychmiast widzę Caleba.

      Radość zmienia się w smutek i zanim zdołam temu zapobiec, moje emocje przelewają czarę. Podnoszę powieki i prostuję się na łóżku. Najpierw się śmieję, a po sekundzie już płaczę.

      Słyszę, jak doktor Sloan się rusza. Jej kroki podążają w moją stronę, ostrożne. Nie obchodzi mnie to. Jestem zbyt zmęczona, żeby się przejmować. Po tylu miesiącach ostrożności i ukrywania wszelkich emocji najlepiej, jak potrafię, po tylu miesiącach strachu o przyszłość i niewiedzy o tym, co stanie się za chwilę, myśleniu o śmierci i walce o życie, kochaniu Caleba i nienawidzeniu go…

      Do jasnej cholery – przecież patrzyłam na czyjąś śmierć!

      Kiedy doktor Sloan bez słowa obejmuje mnie ramieniem, ściskam ją mocno. Trzymam, ile mi sił zostało, a potem wypłakuję się w rękaw tej niedorzecznej kobiety.

      Nic nie mówi, za co jestem jej wdzięczna. Proszę, po prostu mnie nie puszczaj. Proszę, po prostu trzymaj mnie, żebym się nie rozpadła.

      Jestem już taka zmęczona trzymaniem się samej.

      Kołysze mnie.

      Lubię kołysanie.

      Do przodu i w tył kołyszemy się niezliczone minuty, podczas gdy ja moczę łzami marynarkę doktor Sloan. Ładnie pachnie, tak lekko i jakby owocowo. Jest wyraźnie kobieca, przez co tak odmienna od Caleba. Kiedy ta kobieca woń wypełnia moje nozdrza, umysł nie może sięgać do wspomnień o Calebie i o tym, jak pachniał, gdy mnie tulił. Miło jest uwolnić się od bólu tęsknoty za nim.

      Niechętnie się od niej odsuwam. Wciąż przepełnia mnie wstyd. Nie wiem, co mnie napadło. Marszczę brwi, zmieszana, i kręcę głową.

      Skrzywiona twarz Caleba wciąż patrzy na mnie groźnie ze zdjęcia leżącego na kolanach. Czuję przypływ tęsknoty. Doktor Sloan zsuwa kosmyk włosów z mojej twarzy, a ja bezwiednie odbieram to jak zmysłowy gest. Kiedyś nie zwróciłabym na to uwagi, ale teraz wszystkie moje kontakty z ludźmi wydają się podszyte nowo odkrytym pożądaniem. Caleb dobrze mnie wytresował.

      – Chcę ci pomóc, Livvie. Porozmawiaj ze mną – mówi cicho.

      Wiem, że nie chce mnie straszyć, ale czuję w ramionach powracające napięcie. Doktor Sloan stoi zbyt blisko, a odzywając się do mnie, sprawia, że czuję się zapędzona w kozi róg.

      Chyba to wyczuwa, bo odsuwa się ode mnie. Rozluźniam się, choć nieznacznie.

      – Chciałabym, żeby wycofano zarzuty wobec ciebie, ale musisz z kimś porozmawiać. Agent Reed jest… – szuka odpowiedniego słowa – bardzo dobry w tym, co robi, i mimo swojego wczorajszego zachowania jest też dobrym człowiekiem. Jednak jego priorytetem jest rozwiązanie sprawy. Zaś moim priorytetem jesteś ty. Nie powinien był tak cię naciskać.

      Spoglądam na nią spod spuszczonych rzęs. Szkoda, że przestała mnie obejmować.

      – Potrzebuję adwokata – szepczę.

      – Oczywiście. Jeśli jesteś gotowa do składania zeznań, znajdę ci adwokata. Tylko Livvie, musisz opowiedzieć znacznie więcej niż to, co potrzebne do śledztwa. I w tym mam ci pomóc.

      Kiwam głową, ale nic już nie mówię.

      Doktor Sloan wraca na krzesło i siada. Patrzy na mnie wyczekująco swoimi zielonymi oczami. Jest ładna, choć nie podkreśla swojej urody. Brązowy kostium nie pasuje do rudych włosów. Mimo to jest w niej coś szczególnego; coś ciepłego i przyjemnego.

      Kiedy staje się jasne, że nie zamierzam pociągnąć dalej naszej małej pogawędki, doktor Sloan sięga po robótkę i wraca do bezmyślnego dziergania.

      Zaciska usta, szukając odpowiednich słów.

      – Chciałabyś zobaczyć się z matką?

      Nie waham się.

      – Nie.

      Jej ręce się zatrzymują.

      – Livvie, ludzie, którzy cię kochają, akceptują cię taką, jaką naprawdę jesteś. Bez względu na to, co przeżyłaś.

      – No widzisz. Moja matka mnie nie kocha, doktor Sloan. Chciałaby mnie kochać, ale… nie wydaje mi się, by tak było.

      Kiwa głową w odpowiedzi, ale widzę, że mi nie wierzy. Co ona tam wie.

      – Myślę, że twoja matka bardzo cię kocha.

      Spuszczam wzrok na zdjęcie Caleba. Myślałam, że on też mnie kocha. Czy to możliwe, że ktoś, na kogo zupełnie nie liczyłam, kochał mnie bardziej niż ten, któremu w zupełności ufałam? Serce mnie boli. Zupełnie nie jestem przygotowana na tego rodzaju myśli.

      Powoli chowam się pod pościelą. Chcę znowu zasnąć. Chcę wrócić do Caleba. W moich snach nigdy nie mam powodu, by wątpić w podszepty serca. W moich snach Caleb jest dokładnie taki, jakiego go pragnę. Jest mój.

      Jak na zawołanie doktor Sloan przestaje zadawać mi trudne pytania i raz jeszcze serwuje mi opowieści o wolnym dzierganiu i kreatywnym wypychaniu pluszaków.

Скачать книгу