Скачать книгу

minut później zadzwonił telefon.

      Igor, któremu udało się skupić na pracy, oderwał wzrok od monitora i z rezygnacją spojrzał na wyświetlacz komórki.

      Monika Rogala.

      – Cześć, Igor. – Głos w słuchawce nie zdradzał specjalnych objawów rozpaczy czy paniki. – Dzwoniłeś do mnie?

      – No cześć, Monia. Ja bardziej do Szymona, ale nie można go namierzyć. Czy wszystko w porządku, bo na budowie mówią…

      Usłyszał podenerwowane westchnienie.

      – Szymon ma trochę kłopotów, to prawda, ale wszystko jest pod kontrolą. Niech Pawelczyk nie rozsiewa tych głupich plotek.

      – Więc Szymon jest w domu? Już wrócił?

      – Nie… to znaczy… – Monika na moment się zawahała. – Nie ma go. Wyjechał w środę wieczorem do Poznania, coś jeszcze chciał tam załatwić, a w czwartek miał spotkanie. Ale wracając, zajechał do rodziny. W czwartek napisał, że zatrzyma się na kilka dni u rodziców. Dzisiaj albo jutro powinien wrócić.

      – Szymon zapłacił mi zaliczkę za pracę przy spichlerzach, a teraz słyszę, że stracił ten kontrakt, a ja nawet nie zdążyłem niczego zrobić. Chciałem się z nim rozliczyć.

      – Na pewno jak wróci, to się do ciebie odezwie. Powtórzę mu, że dzwoniłeś. – Wymienili jeszcze kilka grzecznościowych uwag, po czym się pożegnali.

      Zastanawiał się, czy reakcja Moniki nie była jakaś dziwna.

      Mąż wyjeżdża w środę, w czwartek pisze, że wróci za kilka dni. A ona nie dzwoni do niego, nie dopytuje się? Chyba że po prostu nie powiedziała mu wszystkiego.

      Westchnął i przeciągnął się.

      Właściwie to w ogóle nie jego sprawa, a w dodatku jego własna robota przecież czeka.

      Pochylił się nad klawiaturą i ponownie skupiony zagłębił się w gęstwinie problemów, które się wyłoniły przy zagospodarowaniu terenu szkoły w jednej z prawobrzeżnych dzielnic Szczecina.

      Rozdział 4

      Piątek 26 lipca,

      Bazylika archikatedralna św. Jakuba,

      późnym wieczorem

      Plac Orła Białego na Starym Mieście rozbrzmiewał śmiechem i muzyką dochodzącymi z licznych restauracji i kawiarenek. Powoli pogrążał się w aksamitnym półmroku długiego letniego wieczoru. Na wschodzie, nad wysokimi dachami budynków z lat sześćdziesiątych całkiem udatnie wpisanymi w miejsca po dawnych kamieniczkach, rozlewała się już czerń, na zachodzie, nad pałacem Pod Globusem, siedzibą Akademii Sztuki, niebo jaśniało jeszcze czerwienią i fioletem.

      Południową pierzeję placu zamyka ogromna bryła katedry, morze czerwonych cegieł nakryte oceanem blachy miedzianej. Nad wzniesioną w dwunastym wieku bazyliką góruje stujedenastometrowa wieża, która czyni szczecińską świątynię najwyższym kościołem w Polsce. Nie licząc oczywiście Lichenia, ale kto by tam brał pod uwagę Licheń. Przed wojną wieża była jeszcze wyższa, ale zbombardowana przez aliantów runęła malowniczo i katastroficznie na korpus kościoła, niszcząc kilkusetletnią drewnianą więźbę, część gotyckich sklepień, a także dachy sąsiednich kamienic. Odbudowano ją dopiero w dwa tysiące ósmym roku.

      Główne, używane dzisiaj wejście do katedry usytuowane jest w bocznej elewacji, od strony placu, ale tego lata prace konserwatorskie przy północnej ścianie kościoła spowodowały, że do wnętrza wiodły tylko ogromne wierzeje z brązu w fasadzie zachodniej. Pod samą wieżą, wznoszącą się nad niewielkim placykiem, na którym do wojny, na wysokim postumencie stało popiersie szczecińskiego kompozytora Carla Loewe. Dzisiaj stoi tutaj posąg Matki Boskiej.

      Na powoli pogrążający się w mroku placyk przed wejściem do katedry przez otwarte drzwi wylewało się światło z wnętrza kościoła. Pod ścianami świątyni stało parę osób zatopionych w cichych rozmowach, a ze środka dobiegały dźwięki muzyki. Międzynarodowy Festiwal Organowy jak co roku przyciągnął do katedry tłum miłośników muzyki poważnej, którzy słuchali właśnie w skupieniu preludium organowego Johanna Sebastiana Bacha.

      Dwie kobiety oderwały się od niewielkiej grupki palących papierosy osób i ruszyły w kierunku wejścia. Minęły wykute z brązu otwarte na oścież wrota, nad którymi wyryty był napis „Otwórzcie drzwi Chrystusowi”, weszły do nawy głównej i, starając się robić jak najmniej hałasu, zajęły swoje miejsca. Środkowa nawa, nakryta niebotycznymi sklepieniami, z których zwieszały się żyrandole, biegła wprost ku prezbiterium, gdzie nad współczesnym stołem ołtarzowym wisiał tryptyk zbudowany ze zniszczonych ołtarzy z kilku pomorskich kościołów. Do roku czterdziestego czwartego stał w tym miejscu ogromny, sięgający aż do sklepienia barokowy ołtarz wykonany przez pomorskiego rzeźbiarza Erharda Löfflera.

      Muzyka przelewała się nad głowami pogrążonych w ciszy słuchaczy, rozbrzmiewający od dłuższego czasu główny temat utworu właśnie powoli zbliżał się do kody. Głębokie tony organów cichły, przygotowując słuchaczy do finału, gdy nagle wnętrzem katedry targnął wybuch.

      Właściwie nie był jakiś spektakularny, bardziej przypominał wystrzał z pistoletu lub odpalenie ogni sztucznych, ale w ogromnym, sklepionym wnętrzu przypominał detonację.

      W kościele rozległy się krzyki kilku przestraszonych kobiet, a siedzący najbliżej wybuchu poderwali się w ławkach i rozglądali z przerażeniem dookoła.

      Do preludium Bacha wkradł się fałszywy ton, po czym organy zamilkły.

      W nawach katedry narastała panika. Kilka osób siedzących po zewnętrznych stronach ław kościelnych rzuciło się pospiesznie do wyjścia.

      Jakaś kobieta nagle zadarła głowę i krzyknęła głośno, patrząc na szczyt nawy głównej. Kilka osób powędrowało wzrokiem za jej spojrzeniem, a po chwili cała zgromadzona w kościele publika z osłupieniem obserwowała przedziwne widowisko.

      Z kołyszącego się z cichym skrzypieniem żyrandola, wirując i migocząc w światłach kinkietów, na głowy zdezorientowanych gości festiwalu organowego spadał deszcz malutkich kolorowych iskierek.

      Dopiero gdy kilka sfrunęło na elegancką czarną suknię jakiejś nobliwej starszej pani i osiadło na jej ramieniu, okazało się, że to płatki kwiatów.

      To były setki migotliwie łopoczących płatków kwiatów, które po chwili miękkim dywanem zasłały kamienną posadzkę kościoła.

      Rozdział 5

      WTEDY…

      Norwegia, 21 lutego 1944 roku

      Pierwsza cysterna wypłynęła jeszcze tej samej nocy, kiedy zatonął przewożący ją prom. Z głuchym łoskotem kruszących się kawałków lodu uderzyła o taflę jeziora, chwilę pokołysała się na granatowej powierzchni wody i zaczęła powoli dryfować w kierunku brzegu. Towarzyszyła jej metaliczna muzyka kryształków lodu obijających się o stalowe ściany. Gdy niebo nad ośnieżonymi szczytami okolicznych gór pojaśniało, po ciemnym, gładkim i lodowato zimnym lustrze jeziora pływały już cztery cysterny.

      W oknach nielicznych tutaj domów, przycupniętych nad wodą, u stóp wysokich kamienistych wzniesień, światła zaczęły się zapalać już około szóstej rano. A zaraz potem na brukowanej drodze, wijącej się wzdłuż brzegów jeziora, rozległ się warkot ciężarówek i motocykli. Chwilę później od strony przystani nadpłynął niewielki kuter rybacki, a za nim kolejny.

      Gdy wybiła siódma, niebo przejaśniało, a kłębiące się nad górami chmury rozpierzchły się, ukazując na moment skrawek błękitnego nieba. O tej porze roku zagubione wśród norweskich gór jezioro

Скачать книгу