Скачать книгу

Rogala i podrapał się w głowę. – To kolejny miesiąc.

      – A gadałeś w ogóle już z kimś? Kto się ma tym zająć?

      – Z Flemingiem gadałem. Ale on miał zacząć za jakiś tydzień. Obiecałem mu, że koło dziesiątego lipca będzie mógł wejść ze swoimi ludźmi na inwentaryzację. Nawet zaliczkę mu dałem, żeby się zgodził. – Rogala sapnął. – Ale my do tego czasu stąd nie ruszymy przecież, a jak wszystko się poprzesuwa w czasie, to nie wiem, czy Fleming nadal będzie zainteresowany.

      – Fleming?! – jęknął kierownik. – On się zajmuje głównie zabytkami. Będzie się trząsł nad każdą gównianą cegłą. Do Gwiazdki nie wyleziemy z tego gówna.

      – Nikt inny nie chciał w tym terminie. Wszyscy na urlopach.

      Kierownik zdjął kask i przejechał dłonią po spoconej łysinie na czubku głowy.

      – Ja ci mówię, że to się wszystko, kurwa, źle skończy.

      Rozdział 2

      środa 17 lipca

      Biała navara przemknęła wąską asfaltową drogą wzdłuż rozlewającej się pomiędzy dwiema wyspami – Pucką i Kępą Parnicką – Odry Zachodniej i zwolniła dopiero przed zakrętem na most nad kanałem. Kiedyś, kiedy jeszcze pływały w nim ryby, nazywany był Rybnym. Navara przetoczyła się przez wąską przeprawę i mijając stojący na przystanku autobus linii 52, pomknęła w głąb wyspy, znacznie przekraczając dopuszczalną prędkość.

      Dochodziła ósma, do zachodu słońca zostało jeszcze jakieś półtorej godziny, ale nad miastem powoli zapadał już mrok. Słoneczne dni ustąpiły ostatnio mrocznym i burzowym, więc wieczór pod zaciągniętym chmurami niebem zaczynał się dużo wcześniej.

      Szymon rzucił okiem na leżący na siedzeniu pasażera stary brudny chlebak i pomyślał o jego zawartości. Tych kilka dokumentów i planów z niemieckimi pieczątkami i klauzulami najwyższej tajności było czymś tak nieprawdopodobnym, że w zasadzie trudno było się dziwić urzędnikom, że uznali go za szaleńca, albo właściwie nie szaleńca, tylko cwaniaka, który wymyśla niestworzone rzeczy, żeby przedłużyć umowny termin robót.

      No i niczego innego nie należało oczekiwać po tych z Doclands Developer. To absurdalne, że w ogóle czegoś się spodziewa po tej podróży do Poznania. Zwłaszcza jak im powie, że roboty należy wykonać bardzo ostrożnie, powoli odsłaniając poszczególne warstwy, żeby nie dopuścić do uszkodzenia, a nie, kurwa, rozpierdalając wszystko ładunkami wybuchowymi.

      Boże, kto to wymyślił?

      A teraz jeszcze musiał okłamywać Monikę.

      Powiedział jej, że jedzie do Poznania i przenocuje tam, bo z samego rana ma spotkanie. W rzeczywistości spotkanie miał w południe, ale ten wieczór i noc były mu potrzebne, żeby wszystko dokładnie obliczyć, zrobić symulacje, określić kolejność…

      Posiedzi nad tym, przygotuje wszystko tak, żeby było dokładnie i precyzyjnie zrobione. Racjonalna część jego natury wciąż podpowiadała mu, że jeśli rzetelnie wszystko przedstawi tym z Docklands, to znajdzie w nich sojusznika. Ale podświadomie sam sobie ubliżał, że jest tępym naiwnym debilem. No i już widział ich miny, kiedy powie, że to wszystko potrwa ze dwa miesiące dłużej.

      I aż go trzęsło, jak pomyślał o tych skurczybykach z urzędu miasta. Czy to jego wina, że nie było żadnych materiałów i danych na temat spichlerzy? Nie zapewnili jakichkolwiek dokumentów archiwalnych z okresu powojennego. Bo port nic nie dał, kurwa! A to jego wina, że port nic nie dał?! Według umowy miały być proste prace odkrywkowe, a teraz, skurwiele, upierają się, że skoro w umowie nie było żadnych wyłączeń ani niczego na temat rodzaju gruzu, ani innych utrudnień, to znaczy, że to zaakceptował.

      Gruzu! Ale nie litego betonu! W dodatku z czymś takim.

      Właściwie to powinien dać im nauczkę!

      Zostawić wszystko w diabły i zobaczyć, czym to się skończy.

      Odkuć się na tym całym cholernym mieście. Na tych oszustach z Baltiki, na tych draniach z zamówień publicznych, tym łajdaku nadzorującym roboty w katedrze, który co chwila, jak z rękawa, wyciągał dodatkowe roboty – nie zostały one wprawdzie ujęte w kosztorysie, ale były rzekomo oczywiste.

      Może to jest jakaś myśl.

      Szymon kurczowo trzymał kierownicę i zacisnął zęby, a zaraz potem odetchnął głęboko i policzył w myślach do dziesięciu.

      Przed samochodem wyrosła przekrzywiona i skrzypiąca na wietrze tablica z nazwą ulicy. Szymon skręcił. Jeszcze tylko jeden odcinek pomiędzy działkami i będzie na miejscu. Domek schowany prawie całkiem w jednym z najdzikszych zakątków wyspy należał jeszcze do jego dziadka, który przesiadywał w tym ustroniu całymi dniami. Przez krótki czas przyjeżdżali tutaj z Moniką, ale ona nie lubiła tego miejsca, twierdziła, że tu jest posępnie, tak się dokładnie wyrażała, posępnie, cokolwiek miało to, kurwa, znaczyć. Po kilku kłótniach chciał nawet to miejsce sprzedać, ale w końcu oboje dali sobie spokój. Ona przestała tu bywać, a on odkrył, że lubi tu niekiedy posiedzieć w samotności. Monika to na szczęście zaakceptowała.

      Na małym placyku z jednej strony odgrodzonym wysokim płotem, przez który wylewała się zapuszczona zieleń, stała pojedyncza latarnia. Zaraz za nią była dziczejąca stopniowo droga. Biegła ona w kierunku kolejnego mostu nad kanałem. Za nim, aż do wiaduktu nad Odrą, ciągnęły się grzęzawiska i całe pola nieużytków.

      Szymon zaparkował pomiędzy drzewami nad kanałem i ruszył do furtki.

      Dom i drewniana altana, jak z amerykańskiego filmu, stały w głębi działki. Altanę sam kiedyś zbudował, myśląc, że fajnie się będzie tutaj relaksować na huśtawce.

      Otworzył drzwi i rzucił swoją torbę na kanapę. Stary chlebak położył na stole i wyjął z niego zamknięty w skórzanych okładkach plik dokumentów.

      Na każdym z nich groźnie stroszył pióra niemiecki orzeł. Kilka rozkazów, opatrzonych ostrzeżeniami o zachowaniu zasady bezwzględnej tajności, przepustki, papiery, a wszystko ukryte pod kryptonimem tajnej operacji.

      Sięgnął po torbę i wyjął z niej skoroszyt. To było wszystko, co udało mu się znaleźć w rozmaitych odtajnionych po wojnie archiwach i co zdołał z nich wydobyć. Prawie nic. Ale dwa dokumenty z lat pięćdziesiątych, odtajnione nie tak dawno, w zupełności wystarczyły. Było do nich dołączone wykonane w czasie wojny zdjęcie, bez podpisów, bez żadnych adnotacji. Nikt, z kim rozmawiał, nie miał pojęcia, czego mogło dotyczyć. Prawdopodobnie ktoś kiedyś, przekładając akta, wsadził je między kartki całkiem przypadkowo, więc ze sprawą mogło nie mieć nic wspólnego.

      Podniósł głowę i spojrzał na zegar. Dwadzieścia po dziewiątej. Chwila kontemplowania starych dokumentów trochę mu się przeciągnęła.

      Z zewnątrz dobiegł go nagle odgłos silnika. Szymon odwrócił się i wyjrzał przez okno. Za gęstym żywopłotem przesuwał się powoli jakiś samochód, którego światła przedzierały się przez gałęzie krzewów. Na chwilę pojawił się w wąskim prześwicie furtki, przejechał jeszcze kawałek i zatrzymał gdzieś nad samym kanałem.

      Stare bordowe kombi. Opel chyba, o ile dobrze rozpoznał kształt. Ktoś z niego wysiadł i po chwili szarpnął już furtką.

      Szymon otworzył drzwi i wyszedł na ganek.

      Zaskoczony patrzył na idącą w jego kierunku postać.

      – A co ty tutaj robisz? – zapytał.

      Nad wyspą zapadł już zmrok.

      Od strony Odry dobiegał rechot żab i szum rosnących nad brzegiem rosochatych wierzb.

      Rozdział

Скачать книгу