ТОП просматриваемых книг сайта:
Pokora. Szczepan Twardoch
Читать онлайн.Название Pokora
Год выпуска 0
isbn 9788308071823
Автор произведения Szczepan Twardoch
Жанр Современная зарубежная литература
Издательство PDW
Każdy wiedział, że mały Alois Pokora, syn górnika, jest w konwikcie za darmo. Chłopaczysko o to zadbał. A jak wiecie, nie ma nic za darmo! – mówił. Kto płaci za to, żeby Pokora miał co żreć? Nasi rodzice! A skoro płacą nasi rodzice, to ubywa pieniędzy, które kiedyś odziedziczymy! Więc Pokora żre za nasze! Pozwolimy mu o tym zapomnieć?
Czasem, gdy miał nastrój na bardziej wyszukane prześladowania, zabraniał mi jeść. Obwieszczał to rano, chwilę po pobudce, zaraz po wyjściu siostry. Pokora dzisiaj nie żre, bo nie zasłużył! Jasne? Wszyscy kiwali głowami. Nie płaci, to nie je. Nie miałem wtedy odwagi tknąć niczego, mimo że dostawałem burę od pilnującej nas przy kolacji siostry. Szeptałem tylko, że nie jestem głodny, i spuszczałem głowę, i patrzyłem w talerz zupy mlecznej, a potem w talerz pełen kartofli i karminadli[21], i nie jadłem, mimo że wnętrzności ściskały mi się z bólu, a zapach jedzenia wydawał się najpowabniejszym z zapachów.
Czasem myślę, Agnes, że narodziłem się właśnie wtedy, w konwikcie. Mój poród, moje przychodzenie na świat to trzy lata czystego cierpienia. Były krótkie chwile ulgi, kiedy Smilo roztaczał nade mną, w swej nieskończonej łaskawości, parasol opiekuńczy lub kiedy odwiedzałem księdza czy rodziców, ale poza tym treścią mojego życia były strach i samotność. Wtedy zrozumiałem, że jestem zupełnie sam i tylko ode mnie zależy, kim zdołam samego siebie uczynić, kim się stanę.
Wcześniej wydawało mi się, że mam braci i siostrę, tatulka i mamulkę, nawet że los dał mi przyjaciela w farŏrzu Scholtisie – ale to wszystko nieprawda. Zawsze byłem sam. Ci, którzy mnie nie prześladowali, odwracali wzrok, gdy gnębili mnie Chłopaczysko i jego poplecznicy. Ksiądz Scholtis, kiedy podczas odwiedzin wyznawałem mu, co mnie spotyka, mówił tylko, że mnie rozumie i wie, z czym się mierzę, bo zmagał się kiedyś z tym samym. Mówił, że to twarda i bolesna szkoła, moja mała Golgota, przez którą muszę przejść i przejdę, i wyjdę z niej zahartowany i twardy, i dobrze rozumiejący, czym jest świat i życie. Pan Jezus Golgoty nie przeżył, odpowiedziałem wtedy z goryczą, i ksiądz się roześmiał, pochwalił mnie za celną ripostę, co jednak wcale mnie nie pocieszyło.
A zresztą, Agnes, czy tak było naprawdę? Czy naprawdę wszyscy moi koledzy darzyli mnie pogardą i niechęcią? Czy tylko Chłopaczysko znęcał się nade mną? Czy rzeczywiście robił to każdego dnia, czy z perspektywy kilkunastu lat pamiętam tylko to, co wypalone w pamięci jak blizna? Może pomiędzy krótkimi chwilami cierpienia i upokorzeń były dłuższe przerwy?
Nie, pamięć mnie nie zawodzi, szczególnie teraz, w tym dziwnym momencie, którego nie rozumiem, teraz pamiętam wszystko, nawet to, o czym wcześniej zapomniałem. Kwestionuję tylko moją ówczesną zdolność oceny sytuacji. Może wypełniające mnie przerażenie wypaczało obraz tego, jak wyglądały rówieśnicze relacje? Owszem, byłem prześladowany, owszem, spotkałem się z wielką niechęcią, dlatego że byłem synem nędzarza, dlatego że mówiłem po niemiecku z ciągle wyraźnym akcentem, który tak chętnie przedrzeźniano, a również dlatego że miałem dobre stopnie i dlatego że bardziej niż chłopackie figle wolałem książki. Ale może mógłbym i wtedy znaleźć sobie przyjaciela wśród wychowanków konwiktu, kogoś, kto jak Smilo w gimnazjum byłby mi sojusznikiem i chronił mnie przed Chłopaczyskiem? I kto może nie okazywałby mi jednocześnie, jak Smilo właśnie, tej wielkopańskiej wyższości, która dlań była tak naturalna jak dla mnie słowiański akcent? A nawet bardziej, bo ja nad tym, by się akcentu pozbyć, ciężko pracowałem, a on wielkopańską wyższością oddychał.
Niewykluczone więc, że mogłem kogoś znaleźć, przyjaciela lub sojusznika, jednak nie znalazłem nikogo, Agnes, nikogo, póki nie poznałem ciebie, chociaż nigdy nie ośmieliłbym się nazwać cię swoją przyjaciółką.
Dlatego mieszkając w konwikcie, poszukiwałem raczej samotności.
A sam mogłem być jedynie w klozecie. Często szukałem tam schronienia, korzystając z tego, że drzwi do klozetów z porcelanowymi muszlami zamykały się od środka na małe haczyki. Szukałem tam schronienia, bo byłem bardzo samotny, a jednocześnie nigdy nie byłem sam. Pragnąłem bliskości, tęskniłem do mamulki, do rodzeństwa, do księdza Scholtisa i nawet do milczącej obecności tatulka i marzyłem też, by nie być ciągle z kimś, ze szkolnymi i konwiktowymi kolegami, pod okiem Chłopaczyska, nauczycieli i sióstr, nigdy sam. Dlatego do toalety chodziłem tak często, jak tylko mogłem, nie tylko za potrzebą, a właściwie za potrzebą właśnie – za potrzebą, którą odczuwałem najmocniej, za potrzebą pobycia samemu. Zamykałem za sobą drzwi, płakałem, marzyłem, tęskniłem, czasem udawało mi się przemycić książkę od księdza, wtedy czytałem, aż ktoś mnie z toalety nie wygonił. Czasem nawet wymykałem się w nocy po to tylko, aby pobyć samemu, otoczony ciasnymi czterema ścianami, osłoniony nimi, ochroniony bardziej, niż przed spojrzeniem i kontaktem z innym człowiekiem ochronić może ciemność.
Miałem wtedy dwanaście lat i niedawno odkryłem, że książki są ciekawsze niż ludzie. Kiedy wyprowadzałem się do konwiktu, najbardziej było mi żal księżowskiej biblioteki, z której gdy mieszkałem na farze, mogłem korzystać bez ograniczeń, chociaż nie podobało się to pani Grecie. Farŏrz Scholtis obiecał mi jednak, że będę mógł raz w tygodniu go odwiedzić, porozmawiać z nim i pożyczyć książkę. Dopiero wiele lat później, na studiach w Breslau, zdałem sobie sprawę, że wiele z tych książek było na indeksie – od Zoli po Hume’a, od Rousseau po Miltona.
Dwa lata, które spędziłem w konwikcie, zlewają mi się w jedną całość.
Siostra Consolata ręcznym dzwonkiem obwieszczająca pobudkę, wspólna toaleta, smukłe ciała moich rówieśników, przykrości sprawiane mi przez kolegów w trakcie toalety, poranna msza, siostry surowo strzegące dyscypliny przy modlitwie. Kary cielesne, których mnie nie wymierzano, bo byłem chłopcem najgrzeczniejszym z grzecznych, widziałem jednak, jak chłostę na gołe pośladki odbierali moi koledzy, bardzo często obrywał Chłopaczysko, który później za te razy odgrywał się na mnie. Po mszach wspólne śniadania, potem również wspólny krótki spacer do naszego odległego o sto kroków gimnazjum, lekcje, później, po powrocie, obiad, a po nim wspólne odrabianie lekcji i nauka, przy których doświadczałem kolejnych przykrości, choćby wylewania kałamarza na zeszyt, potem kolejny wspólny posiłek, tak zwany czas wolny, jedyny czas, jaki mogłem poświęcić na coś, co sprawiało mi przyjemność, lekturę awanturniczych powieści, a na koniec gaszenie świateł i sekretne, nocne życie sypialni pełnej młodych chłopców. Czasem wpadała z niezapowiedzianą kontrolą któraś z sióstr, zapalała elektryczne światło i krzyczała po niemiecku, że ręce natychmiast na kołdrę, małe świntuchy, bo wam włosy na dłoniach wyrosną! Nie rozumiałem wtedy jeszcze, o co jej chodzi, i oczywiście nie miałem odwagi zapytać.
Mówiłem już, Agnes, że nie miałem w konwikcie żadnego sojusznika. Ale zastanawiam się teraz, czy nie jestem w tym niesprawiedliwy dla siostry Consolaty. Ona jako jedyna okazywała mi dobroć. Jeśli była świadkiem prześladowań, to je natychmiast przerywała i karała sprawców. Mówiła mi, że nie muszę się wstydzić tego, że jestem jedynym chłopcem, który nie płaci za konwikt, bo urodzenie w biednej rodzinie nie jest powodem do wstydu, tylko złe uczynki. Chwaliła mnie za dobre stopnie, za to, że uczyłem się pilnie, czasem przynosiła mi jabłko, niekiedy w nocy siadała na chwilę na skraju mojego łóżka i gładziła mnie po włosach.
W